Baśń biblioteczna cz2/5
- „Co tam, co tam się dzieje?!” - krzyczały głosem znanym jedynie drzewom zatrwożeni mieszkańcy dębowego królestwa.
Sosnę, która po raz pierwszy w swoim długim życiu nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów by opisać to, co widzi, uprzedził głuchy pomruk najstarszych drzew, tych które już nie jedno w swoim życiu widziały.
-„Śmierć, śmierć, śmierć”, - rozbrzmiewało wokół ponuro. Nagle jedynie tętent spłoszonych dzików, oraz krzyki przerażonych ptaków, udowadniały światu, iż nie jest to jakaś wymarła pustynia, a wciąż jeszcze pulsujący życiem zielony organizm.
-Relacja, którą w końcu przygnębionym głosem zaczęła przedstawiać sosna różniła się diametralnie, od jej dotychczasowych, ubarwionych, kwiecistymi zdaniami opowieści. Bo jak rzesz jasna mogło być inaczej, gdy przed jej oczami rozciągał się widok z każdą chwilą coraz większej pożogi. W zielonych sercach tliły się jeszcze iskierki nadziei, że może pazerne szkodniki nasycą w końcu swój niepochamowany głód niszczenia i pozwolą im dalej żyć. Może uratuje ich niedostępność jaru, na którego pochyłe ściany nie wjadą czerwone potwory. Może nagle zacznie padać, tak mocno, że nawet dziki na swych ostrych racicach zaczną się ślizgać. Z każdym następnym dniem iskierki te jednak coraz bardziej przygasały pogrążając zielone serca w nieprzebytym mroku. Najstarszy ze świerków załamany do cna tą przygnębiającą atmosferą raz po raz zaczął nagle pokrzykiwać.
- „Niech to się wszystko wreszcie skończy. Najgorszym jest to beznadziejne oczekiwanie”!
I rzeczywiście, gubiąc jak ukochany skarb, ostatnie okruchy nadziei, któregoś mroźnego styczniowego poranka to, co było nieuchronne przybrało kuriozalnie realne kształty. Szkodniki warcząc wniebogłosy wtargnęły do jaru. Swoje śmiertelne żniwo zaczęli od pochylonych nad wodą olch, potem legły leniwe świerki i rozplotkowane dotychczas brzozy. Bukowy zagajnik zwarł się w sobie licząc jeszcze na to, że ich twarde drewno nie ulegnie pod ciosami warczących maszyn. Jednak, gdy i tą przeszkodę oprawcy pokonali, zabrali się za powiewający na wietrze rząd wyniosłych sosen. Jako ostatni, nie wiem, czy to z uwagi na szacunek przynależny królowi, a może całkiem z innego, bardziej przyziemnego powodu życie zakończył wielki dąb. Padając w myślach powtarzał, co chwila ostatnie tragiczne pragnienie.
- „Obym tylko upadł obok mojej sosny”.
I pewnie by tak się stało, gdyby nie to, że sosnę ładowano już na przyczepę wielkiego samochodu i za chwilę odjechała w stronę czarnej taśmy. To o czym chcę teraz opowiedzieć zaskoczy pewnie wszystkich. Dąb, który ogołocony z gałęzi sturlał się nad brzeg strumienia, dziwnym trafem jednak żył dalej. Chociaż nie płynęły już w nim zielone soki inspirujące do wzrostu, wypuszczania nowych liści, budowania ulubionych przez sójki i dziki owoców, jednak trwała wciąż w nim ta sama świadomość. Stało się tak, że nagle z dobrodziejstwem inwentarza przyjął do swego drewnianego jestestwa informację, iż oto stał się zimnym klocem. Fakt faktem nie miał innego wyjścia, ale o dziwy, nawet zaczął być tym delikatnie zafascynowany. Podobnie jak dzieje się to w przypadku małego ziarenka, które w sobie unosi strzępy pamięci ojczystego drzewa, na długo po tym jak go jakiś krzykliwy ptak, lub figlarny wiatr przypadkowym zrządzeniem losu zgubił gdzieś na pustkowiu. Dziwną, przemożną siłą w następne pokolenia niesie on obraz swoich szumiących protoplastów. Podobnie i w dębowym drewnie zachowały się obrazy, które kiedyś były kwintesencją jego leśnego żywota. W jego pamięci tkwiły ciągle obrazy cichego jaru, chłodnego strumienia, smukłej sosny, która zawładnęła jego sercem i której to opowieści tak uwielbiał słuchać. Jednak choć to zabrzmi nieprawdopodobnie okazało się, że to kolejne życie też miało pewne zalety, które z ciekawością odkrywcy zaczął postrzegać. W ciągu jednego dnia jak wielki naukowiec dowiedział się, że świat nie kończy na granicy horyzontu. Usłyszał inne dźwięki, poznał nowe zapachy, o których do tej pory nie miał zielonego pojęcia. Na swoje działania poznawcze miał mnóstwo czasu, gdyż złożono go na stertę podobnych mu kloców dębowych. Dowiedział się od nich właśnie, że jest w tartaku i przez jakiś czas będzie oczekiwał, aż zrobią z niego deski. Poinformowali go też, że jest bardzo cenny i że ludzie, (bo tak nazywają się właśnie szkodniki) będą dla niego nadzwyczaj troskliwi. Nocami, gdy cichł szum maszyn z zapartym tchem słuchał wspomnień swoich towarzyszy niedoli, dowiadując się przy okazji, że jego las nie był jedynym na świecie i że nie tylko on kochał kiedyś pełnią zielonego serca. To poniekąd błogie lenistwo trwało ponad rok, lecz w końcu człowiek podjechał kopcącą dymem maszyną i załadował pień dębu do traka. Maszyna w pół godziny uporał się z „jego wysokością królem”, zamieniają go na stertę jasnych, pachnących lasem desek. Dla kogoś, kto nie posiada odrobiny wyobraźni na pewno byłby to kolejny powód do ronienia łez, jednak o dziwo, każda z desek zaczęła żyć oddzielnym, i to nie mniej intensywnym, niż poprzednio cały pień życiem. No może tylko z pamięcią było coś odrobinę gorzej. Cichy jar przeszedł w pół zapomnienie. Stał się niby wierszykiem, który dawno temu powtarzała babcia. Niby wiadomo, o co chodzi, jednak przy próbie jego powtórzenia, rymy i słowa gubią się, co chwila uświadamiając nam siłę mijającego czasu. Deski następnie po krótkim pobycie w suszarni trafiły do fabryki mebli, gdzie stały się materiałem do wyprodukowania kilkunastu podobnych do siebie, błyszczących świeżym lakierem regalików. Każdy z nich miał cztery toczone nóżki, wyposażone w zawiasy przeszklone drzwi i zamek z kluczykiem, oraz cztery półki. Były krótko mówiąc piękne. Postawiono je w magazynie by oczekiwały na nie wiadomo właściwie, na co. Stały tak pełne nowego życia, nowej cudownej świadomości bycia regalikiem i jako asortyment luksusowy wzbudzały w koło niepomierną zazdrość siermiężnych szaf ubraniowych i kuchennych stołów.
cdn.