Żadnych ciastek /6/
Są ludzie-drzewa. Rodzą się, rosną i przeżywają życie w jednym miejscu. Jak chłopi pańszczyźniani w średniowiecznym feudalizmie. Nie mogli sobie, ot tak, po prostu spakować oboli do sakiewki i dać nogę ze wsi, której centrum stanowiły kościół, oberża i dwór pana. Jeszcze sto lat temu większość rodziła się, pracowała, wychodziła za mąż w jednej wsi. “Świat” był pojęciem abstrakcyjnym, w rogu świadomości. Kto “wyjeżdżał za chlebem”, był kimś ważnym po powrocie. Opowiadał. Przynosił nowiny. Pokazywał nowe możliwości. Jak Judym, jak Siłaczka, jak Wokulski. Są też ludzie-torpedy: rodzą się gdzieś, a potem gna ich całe życie przed siebie; nie mogą ani na chwilę tkwić w miejscu, siąść sobie i nic nie robić, muszą coś robić, aby nie popaść w piekielną, śmiertelną nudę. Ma się wrażenie, że ludzie-torpedy stale przed czymś uciekają albo za czymś gonią. Chcą uciec od siebie. Byle wyjść ze swego brzydkiego ciała. Byle dalej, wyżej, głębiej. Ekspansja we wszystkich kierunkach. Jak w czasie inflacji Big Bangu. I są ludzie-hybrydy: co prawda lubią podróże w “świat” - tak, jakby ich kraj nie był światem - lecz potem uwielbiają wracać do domu, mieszkać, być zakorzenionym. Siedzę tu stale, kanapa jest wygodna. Jestem hybrydą - najchętniej biorę auto i wyjeżdżam, jak ci, co pragną “wsiąść do pociągu byle-jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet”, byle dalej od schematu pobudka-praca-kościół-dom. Tak żyje 90% ludzkości; nauka-praca-sen. Dziś już nie bawimy się, ani nawet nie potrafimy odpocząć, urlopy, niegdyś miesięczne, skróciły się do tygodnia i to jest dużo. Jak ci biedni w Japonii, to wracają po tygodniu do firmy, bo boją się zwolnienia. Albo, że bez nich firma się rozsypie. Biedni. Na umyśle. Jak dawniej nazywano pomylonych.
Jak wreszcie zacząć od nowa. Reset. Nie żaden “wielki”, co głoszą spiskowcy. Swój. Własny. Od nowa. Odnowa. Uwierzyć w siebie? Uczono nas, że nie wolno. Że właściwie niewiele albo zgoła nic nie wolno. Że nie wypada wierzyć w siebie. Trzeba wierzyć, ale w Boga, a raczej w “boga” przefiltrowanego najpierw przez tak zwaną dziś “Tradycję”, a potem XIX-wieczne katechizmy. I dziś na zasadzie głuchego telefonu mamy na wyjściu zupełną karykaturę. Na wejściu była miłość bliźniego i miłosierdzie dla wszystkich. Na wyjściu mamy religijny hejt. Każdy temat w onecie, na wp czy w interii zawsze zjeżdża na tematy religijne. I jatka gotowa. Nie wypada wierzyć w siebie. Owszem, w rodziców, w krewnych, w znajomych i w ogóle w ludzi, którzy są przecież zawsze mądrzejsi, zdolniejsi, zaradni. Nie to, co ty, tak mówili od lat - tłumaczę sobie przed lustrem, wiążąc czerwony krawat, zresztą może niebieski. Zależy jak lampa świeci. Nie umiesz. Jesteś nie dość dobra. Stać cię na więcej, a tym wypruwasz sobie żyły i robisz, co możesz. I nikt nie wie, że więcej po prostu nie możesz. I tyle. Nie wymaga się od malucha, żeby jechał jak mercedes, a od bmw nie wymaga się, żeby pływał i latał. Jeśli powiesz rybie, że jest głupia, bo nie umie wspinać się na drzewo i ona w to uwierzy, to koniec.
Jak się zaczął nasz schyłek? Jak w piosence: “gdzie był pierwszy nasz krok w rozpadlinę bez dna?”. Gdzie tkwi twój grzech pierworodny? Od którego wszystko zaczęło się psuć. Od głowy. Ale na tym nie koniec. Najpierw odeszli gdzieś ci, porwani nurtem rzeki, na których zawsze mogłaś liczyć. Jeśli jesteś koło trzydziestki, masz najgorzej - pokolenie Y ma jeszcze mniej szans niż moje, czyli “X”. Socjologowie nie wiedzieli, co z nas wyrośnie. I stąd nazwa. A jeśli jesteś milenialsem, to masz przerąbane. Podobno nawet świata cyfrowego nie ogarniają. Lepiej umieją to pokolenie powojenne i lat 60., to wyzwolone rzekomo pokolenie “wolnej miłości”. Może twój grzech zaczął się w łóżku? Albo pod prysznicem. Nie wnikam. Ale mylisz się, że to grzech. Tak ci powiedzieli. Bo ich tak samo uczono. I wcześniej. I jeszcze wcześniej. Jeśli szukać gdzieś winy, to w duchach przodków. Albo u Adama i Ewy. Lecz to nieprawda. Najgorsze bywa to, kiedy nikt nie jest winny...
Bo ktoś musi. Ludzie muszą mieć wroga. Wtedy się integrują. Wspólnoty dzięki wrogom powstają. Tak powstawały religie. Każda mówiła, że tylko ona zna prawdę. I ją przechowuje, celebruje i przekazuje potomnym. Późny wnuk doceni. Jakoś tak dopiero trzecie pokolenie docenia dziadków. Dzieci nigdy. Tak to jest. Czy jest to dobre? A cóż to jest dobro? Kosmos się nami nie przejmuje. Życie jest. Ani dobre, ani złe. Po prostu istniejemy. Choć źli jesteśmy, umiemy dawać ludziom dobro. I jeśli walczymy nie z człowiekiem, tylko - jak lekarze - o człowieka, to wygrywamy. Z obojętnością mrocznej pustki pudła wszechświata, w którym światło to rzadkość. Tak jak ciepło. Ruch. On wskazuje, że coś na początku wybuchło. I w próżni nie ma oporu, więc Ziemia nie zwalnia, ani nie przyspiesza. Ruch jednostajny po elipsie, nie okręgu. Skąd mieli wiedzieć. Nie mieli nawet lupy ani okularów, co mówić o teleskopach. Aż przyszedł dzień, kiedy pierwsza luneta - nazwa od “luna” (księżyc) ukazała góry na naszym satelicie. Powstał, bo się zderzyliśmy z inną planetą. Stabilizuje ruch dookoła słońca i wokół własnej osi. Nie wiem. To, co wiem to obecnie najdalej IV klasa szkoły podstawowej. Nie mieliśmy chatów, komórek, sieci, e-booków, audiobooków, gadżetów. Nie mieliśmy nawet video. Potem załatwili pierwszy telewizor z magnetowidem. Jak już był koniec nauki. Nie mieliśmy szans. Ale jak sądzić należy, gdybyśmy mieli te rzeczy i tak nie użylibyśmy ich do nauki, tylko zabawy. Gry 3D. Wciąga jak kokaina. Ilu graczy zmarło grając trzy doby bez przerwy, szprycując się metamfetaminą i energetykami. Hłasko napisał powieść w trzy doby, paląc jednego za drugim i pijąc hektolitry kawy. Kępiński pisał w nocy, jak ja, kiedy nie mógł spać z bólu. Okrywał się kocem. Pisał ręcznie. Kaligrafia. Kto dziś o tym pamięta. Jak pięknie ludzie pisali. Dziś to są bazgroły. Lepiej już faktycznie pisać na komputerze. Jak wcześniej na maszynie. Nie ma już tego stuku, który rozlegał się w każdym urzędzie, na komendach, w gabinetach sekretarek. Maszyna do pisania stopniowo cichła, ale te pierwsze były jak drewniane koła samochodów ze szprychami. Zanim wynaleziono opony stukot drewna po bruku wyłożonym “kocimi łbami” był nie do zniesienia. Tak nam opowiadał wykładowca od Romantyzmu. Ciekawostkom nie było końca. Szkoda, że tak szybko przeminęło. Pod wiatr, pod górkę mieliśmy, piasek sypano nam w oczy. Byliśmy z II poł. dekady “gierkowskiej”, dość bogatej, ale za kredyty zachodnie. Kto tam się przejmował. Dają naiwni, to brać. I nie oddawać. Dobry zwyczaj. I się skończyło krachem. Tak jak teraz. Skąd te pieniądze nagle? Z mennicy narodowej. I z podejrzanych pożyczek w krajach azjatyckich, jakiejś tam bogatej Malezji, albo Emiratów Arabskich. Sto procent. Forsa to nie manna. I skończyło się inflacją. Trochę się znam. Tylko trochę…
***