Szczęście z zezem
Nie nauczyłem się żyć jeszcze,
choć depczę ziemię dekad parę,
przylgnęło do mnie z zezem szczęście
i wciąż spokoju mi nie daje.
Jak magnes siła (lep na pecha),
jedna na miliard, wprost oryginał,
jej też ni kija zmyć, czy zerwać,
coś jak ta myszka u Tuwima.
Fatum nade mną ptaków chmurą
zawisło czarną, wrednie kracząc,
za kłodą kłodę rzuca wtórą,
no i na głowę wciąż guano.
Tyche parasol mój posiała,
ten co miał chronić mnie od złego,
pewnie gdzieś jakiś szczęściarz ma dwa,
gdy mi brak choćby złamanego.
Więc regularnie trafia mnie szlag,
najmniej po kilka razy w roku,
niefart mnie gnębi już od dziecka,
jakbym stłukł lustro przy połogu.
Poobijany, na wpół głuchy
kolekcjonuję blizny nowe,
tu piła ścięła prawy kciuk mi,
a tam mi wanna dała w mordę.
Co i rusz jakieś pierepałki,
ciągle pod górę i wiatr w oczy,
choć nie zaśmieję się ostatni,
co nie zabije to mnie wzmocni.
Lecz gdy znów padam pod kul gradem
wszystkich porażek i crash testów,
wiem, że mam ciebie i że zawsze
ty jesteś szczęściem w mym nieszczęściu.