Plamy na chmurach
codziennym zejściem nabytym,
brzęczą w kieszeniach skrawki nieba,
w plecy wrastają fulguryty.
Wegetatywne neurastenie
karmimy ciałem i śliną,
ja poroniłem znowu siebie,
ty mówisz — wszyscy przeminą.
Wciąż niedaleki demon warczy
barbituranów requiem,
embrion skrzydlaty z dna kloaki
z pięścią w brzuch wbitą mu wyje.
A we mnie słowa nieme wrzeszczą
padając w popiół tremoru,
gdybym tu mieszkał to na pewno,
byłbym już w domu na ponów.