Żadnych ciastek /14/
Chodzę sporo. Głównie po domu. Jakoś wszyscy jesteśmy nerwowi. A przecież talent to odpowiednio długi styk siedzenia z krzesłem. Tak, jak mój dziadek. Potrafił niczym Budda pod drzewem siedzieć i pracować. My nie. Już nie. Dystraktory. Teraz czytasz. Za chwilę zapomnisz. Nie winię cię. Też tak mam. Nasza pamięć jest zapełniona. Jeśli zbiornik napełnisz po brzegi, nie przyjmie za nic nowej wody. To tak działa. Wracam wtedy myślami do długiej pamięci. Uwolnić się od teraz. Często tak trudnego. Podróżować w czasie można wstecz lub wprzód. Ale wstecz jest jakoś bezpieczniej. Z tym, że przypominając sobie dobre rzeczy, automatycznie złe też. I jeśli ktoś ma więcej zła, doświadczył traum, nie wraca. Ucieka do przodu albo chowa się w tu i teraz. Modna uważność. Tylko, że carpe diem to dość płytka filozofia. O ile to w ogóle filozofia. Raczej nastawienie do życia. “Jedzmy, pijmy, bo jutro pomrzemy”. Pisze to sam apostoł. Nie jakiś Janek z Bieżanowa. Ani pani Jadzia z osiedlowego warzywniaka. Pisał to przyszły święty. Wcześniej morderca chrześcijan. Obecny przy kamienowaniu Szczepana. Jechał potem do Damaszku. Coś w południe się stało. Niektórzy mówią “udar” inni “padaczka”. Nieistotne. Facet był niewidomy trzy dni. Wskazuje to na udar cieplny. Potem głosił naukę Chrystusa. Obojętnie, czy wierzymy w istnienie Boga, to etyka i to, jak żyć, jak nauczał Jezus jest genialnym planem na życie. Pod warunkiem, że nie wchodzimy w zbędne szczegóły.
Filozofuję za kółkiem. Miałem tak, odkąd babcia mnie przechowywała w swym wielkim mieszkaniu. Miało 120 metrów. Piece kaflowe w każdym pokoju. Życie codziennie zaczynała o 6 rano, najpierw ubierania, toaleta, wiadomo, śniadanie. Potem obowiązkowo, jeśli była zima, rozpalanie w co najmniej dwóch piecach - w pokoju przechodnim, w kuchni, czasem w pokoju mojej ciotki, zmarłej trzy lata temu. Miała 60 lat, rak chłoniak. Mieszkanie to wychodziło na podwórko zalane blaskiem ciszy. Był to tajemniczy ogród, ale taki prawdziwy. Ostatnio tam byłem. Lustra wymienione. Schody też - już nie skrzypią. Dzwonki wymienione, teraz domofon, ale było otwarte. Na podwórku pogrom dawnej bujnej roślinności, krzewów, krzaków, kasztanów. Mur stoi, ale jakby zmalał. Albo ja urosłem. Szkoda. Teraz panuje mania wycinania lasów, puszczy, drzew na prywatnych posesjach, w mieście. Tak, jakby to komuś przeszkadzało albo sprawiało przyjemność. Patrzeć, jak drzewo się wali. Ale frajda. Ale partia musi z czegoś żyć. Drewno jedzie na eksport do Niemiec. I kasa się zgadza. Przecież kiedyś lasy to była ⅔ powierzchni Polski, dziś to jedna trzecia. Nie mówię “masakra”. Mówię - pogrom, zagłada.
W tamtym magicznym mieszkaniu z “belle epoque” wszystkie zegary zwalniały. Ktoś lub coś przesuwał wskazówki stale do tyłu. Przecież zanim w 1972 dziadek z babcią dostali to mieszkanie, gnieździli się najpierw po ślubie w 1946 na Floriańskiej, obok słynnego krakowskiego optyka Voigta, gdzie był wychodek na podwórku zamiast toalety - a potem w niesamowitej ciasnocie też na Siemiradzkiego, ale pod szóstym, dwie bramy bliżej Łobzowskiej. Na ulicy zasadzono dużo drzew, socjaliści dbali o przyrodę bardziej niż kapitaliści. Zatem zanim w ‘72 się tam wprowadzili i wyprowadzili w 1988, ktoś tam musiał mieszkać. I to niejedno pokolenie, lecz prawie trzy. Może mieszkanie zmieniało lokatorów, no bo nie właścicieli, co kilka lat. Może tam mieszkały po kolei dziesiątki ludzi, ich historii, cierpienia, marzeń we śnie. Może rozgrywały się intrygi służby kuchennej podczas “wychodnego”, może ktoś na harmonii podczas “imienin u cioci” przygrywał już co prawda nie katarynką, ale i tak czuło się tam w powietrzu szlagiery. Ferajna tańczy, ja nie tańczę…
I tak mieszkano dawniej, a okien od ulicy nie otwierano, bo samochody smrodziły wtedy ołowiem, jeździły diesle i dwutakty na mieszankę niebieskiej benzyny i oleju, te wszystkie wartburgi, syreny, trabanty, wypuszczając kłęby szaro-niebieskawego dymu. Nikomu nie śniło się o katalizatorach ani hybrydach. A szkoda. Przydałby się dziś nowy da Vinci. Babcia wietrzyła więc po nocy pościel krótko, potem zamykała okna, na szczęście na tej “backstreet” nie było dużego ruchu. Uwielbiałem siedząc w kuchni, zajadać chleb z szynką albo nie wiadomo skąd zwędzoną kiełbasę. Do tego napój kakaopodobny. Tak jak “wyrób czekoladopodobny”. Cóż, nie oceniam. Ludzie żyli, jak się dało. Radzili sobie. Nie hejtowali. Bywali szczęśliwi. Urządzali prywatki, rodziny były wielopokoleniowe, stąd takie duże mieszkania budowano. Zawsze była z bocznej linii rodu jakaś daleka ciotka, stara panna, zawsze jakiś stryjek, zięć albo synowa. I ludzie nabywali umiejętności. Rozmowy. Współpracy. Wymiany istotnych informacji. Spiskowania przeciw komunistom, właściwie w Polsce - socjalistom. Tak tedy uwielbiałem patrzeć, jak na dachu drugiego skrzydła kamienicy - bo była w kształcie podkowy, kominiarze czyszczą kominy, a obok stoją anteny telewizyjne. Zawsze patrzyłem raczej w chmury. Może to lepiej. Męczy czasem i skrzeczy codzienność. Rzeczy niezwykłe zdarzają się rzadko. Jak rzadkie kamienie szlachetne. Jak dobrzy, życzliwi ludzie. Jakże topnieją w oczach…
***