Nieznajoma w czarnym...
w czarnym hidżabie,
jak noc bez gwiazd.
Twój wzrok...
igła kompasu, zbłąkana
pomiędzy trzema morzami.
Arabic...gładką falą modlitwy,
English...ostrym szkłem wieżowców,
Mandarin...jedwabną wstęgą znaków
splecionych z dymem herbaty.
Milczysz.
A w twoim milczeniu słychać
przełączanie języków...
jak kanałów w zagubionym radiu.
Marhaba… Hello… Nǐ hǎo…
Wszystkie brzmią tak samo,
jak kropla wody...
spadająca na gorący piasek.
Jesteś mixable,
jak kawa w portowej kafejce...
gorzka,
z odrobiną kardamonu
i czterema łyżeczkami obcości.
Patrzysz w dal, tam, gdzie czerwień zachodu ...
spotyka się z zielenią rafy
i niebieską tęsknotą tych,
którzy zawsze są z innego miasta.
I nie uśmiechasz się...
Bo twój smutek
jest piątym językiem,
którego nikt nie próbuje się nauczyć.
A ja stoję obok i zbieram
te wszystkie wersje Ciebie
jak muszle...każdą inną,
i każdą cichą.
I wiem, że właśnie tak wygląda
piękno, gdy jest trochę samotne,
trochę zagubione...
i całkowicie nieodgadnione.
