Próżnia
aż pękło w nas to, co miało trwać.
Nie zostało nic — tylko echo,
które się gubi w pustych dniach.
Dotyk zardzewiał w ciszy gestów,
a spojrzeń blask, zamglił się, zgasł.
Nie umiemy już wrócić do miejsca,
gdzie wszystko jeszcze miało smak.
Twoje imię wciąż drży na granicy snu,
jak liść, co spada, lecz nie dotyka ziemi.
Wiem, że gdy myślę, ty czujesz to znów —
ten sam chłód, który śni się kamieniom.
Za późno mówić, że mogło być mniej,
że można było milczeć, nie ranić.
Słowa, co wtedy krzyczały „nie!”,
teraz w milczeniu próbują się bronić.
Nie będzie więcej twoich kroków,
ani tej drogi, którą znał wiatr.
Miłość nie znosi tylu popiołów —
zgasła, nim zdążyła spaść.