Nienasycona oliwnym światłem...
~Heraklit
a cienie tańczyły po ultramarynowych gronach
malowanych gaszonym wapnem...
zawsze na wiosnę.
Jej twarz popielata, pomarszczona jak krepina,
w kamiennym kokonie uśmiechała się niewidzialnie.
Stała w życiu, w kolejce po ziarna piasku
do swojej klepsydry.
Równoważyła bez zmęczenia oblicza…
przesypywała istnienie.
Kolorowe motyle fruwały latem,
a zimą zamarzały na chwilę.
Ważyła na szali losy niedalekie.
Czas dokładał i odbierał odważniki, nie pytając o zgodę.
Brzęczały miedziane miary.
W kolorystyce popiołu spalonych dwojga oczu,
od nadmiaru łez słonych.
Nie płakała nigdy, harda była.
Nie umiała.
Za kim iść, z kim poprowadzić życie do ostatnich drzwi?
Zanim zaskrzypią zawiasy nieoliwione od wiosny.
Zanim ucieknie od oczarowania, zacałowania, od miłości.
Od chaosu doczesności.
Bo codzienność posiadała w każdej przestrzeni losu
i w każdym wymiarze, w każdej pustej dłoni.
Zaspokojenia jednak pragnęła nieprzerywalnie.
Głodu chleba i głodu wzruszeń szukała,
pomiędzy dokładała garść smutku.
A gdzie miejsce na marzenia?
Czy słyszały wołanie?
Umysł tam w środku nie potrafił wyjść nad powierzchnię,
poskręcane zwoje zaciskały pętlę z każdym oddychaniem,
coraz mocniej.
Zakotwiczony na mieliźnie czekał na przypływy i odpływy.
Anna wciąż dolewała oliwy do lampy i słuchała cichego skomlenia ognia.
Wiedziała, że…
Być w równowadze, znaczy prze/trwać, prze/żyć.
Ocaleć.