to nie jest bliżej ani dalej tylko gdzieś pomiędzy kwietniem a listopadem...
porzucony niedopałek z jego zapachem
o kawałek nieba
o porozrzucane żółto karmazynowo zielone
miejsca nietknięte niczyim oddechem
walczyła a zarazem więdła w niemym tumanie krzyku
zawsze ten sam kalendarz wisiał w jej
linii oczu za krzywo może za nisko
i w tym samym ułamku ściany której nigdy
nie przemaluje skazana przez siebie
na siebie zapominała o czasie
zero trzeci zero czwarty i nic tam i po tam
nie istniało
a kiedy rano budziła się i widziała te
same kartki zatrzymane w biegu
to brała je głodem
wtedy była najchudsza dlatego świty
nie były takie straszne a jej samotność to
była taka mała radość małe zwycięstwo
nad bezwzględnością dnia wschodzącego
tym swoim promiennym słońcem
budzącym wszystko do życia
ona karmiła je głodem i zasuszała win grona
w pomarszczone rodzynki
a oni chcieliby wypisać skierowanie na
apetyt na życie bo krew wodnista bo biała
jak śnieg bo skazana na zatracenie siebie
we wiośnie i pewnie skończenie w jesieni
stawała się nieważna mała nieistotna
przeźroczysta a rozpacz która spychała ją
do niebycia kobietą nie powinna była się
zdarzyć a jeśli nawet to tylko śmierć tylko.
a on? nie chciałby takiej kobiety pokaleczyć
pięknej kobiety
skulona i drżąca wyszeptała
poproszę o to skierowanie potem
przemalowała ścianę…