Komunistyczne niebo
był kraj i jego cudna stolica,
na której brzegach bór rósł przepastny,
a w nim mieszkała zła czarownica.
Przez las najkrótsza prowadzi droga,
do pięknych krain bogatych w złoto,
lecz jest niewielu którzy tym traktem
chcieliby jechać z wielką ochotą.
Każdy kto leśnym szlakiem podążał,
wciąż się ze strasznym liczył finałem,
że słysząc śpiewy złej czarownicy
w mig się bezwolnym stanie bęcwałem.
A gdy już ujrzy jej czarne oczy
i ciało które zmysły zaplata,
przepadł z kretesem i jak niewolnik
idzie w ślad za nią na koniec świata.
W końcu się nudzi jej ta asysta,
co za nią kroczy jak na arkanie,
wtedy urządza ucztę wspaniałą,
na której kochaś gra główne danie.
Nikt się nie oparł jej powabowi,
nie ważna funkcja, ni siwa głowa.
W mieście zaś smutek trwał, gdyż przez wiedźmę
co druga zimnem straszy alkowa.
Lecz jeden kupiec dziwna to sprawa
łzy nie uronił, lecz słodko śpiewa
i wszelkie dobro w jego obejściu,
jak z wiadra woda wciąż się przelewa.
Król w jego progi wysłał ministrów,
niech ten fart dziwny szybko zbadają.
Wyszło że jest on niczym pień głuchy,
a wdzięki pań go nie pociągają.
Tak chyba będzie niebo wyglądać,
o którym czasem marzą komuchy,
gdzie będą pływać, jak pączki w maśle
gej i lawirant, cwany choć głuchy.