ciężar życia
uginają się od ciężaru smutków
siedzących na nich jak stado wron
wygłodniałych i posępnych
łypiących wzrokiem nieprzyjemnym
szukają wciąż ofiar nowych
by rozdziobać i najeść się do syta
wciąż ich tutaj przybywa
rozbijają skorupy marzeń
jak kruche orzechy dziobami
wydłubują resztki złudzeń ze środka
ciąg nieprzewidzianych zdarzeń
poprzeplatał sen i jawę
zasypał pod drzewem trawę
dywanem liści kolorowych
zbytnio do obrazka nie pasujących
malarz jak ktoś szalony
na palecie farby rozmazuje
ustawia na nowo sztalugę
drzewo powoli odchodzi w cień
przyjdzie drwal i zostanie pień
gałęzie spalą w parku dozorcy
liście rozwieje wiatr wiejący
ze wschodu na zachód
z początku do końca
życia do przeżycia
od księżyca do słońca
karuzela nieustająca
kręci i obraca czasem
wskazówkami na cyferblacie
bez początku i końca
doba nieskończona