Mistrz i biegnąca Małgorzata (IV)
Razi jak piorunem i oślepia czarne źrenice zbliżającego się mroku.
Z bielą śniegu tworzy dramatyczne widowisko pojednania dnia i nocy, ognia i wody.
Płonąca łuna jak uderzeniem bicza kładzie swoje języki na srebrzystym kolorycie zimy.
Wbija się ostrzem w skorupę ziemi.
Cisza dookoła.
Tylko mróz skwierczy niczym oliwa na ogniu pod zelówkami Małgorzaty.
Ona cały czas biegnie po rozsypanych gwiazdach, po zawilcach,
po łąkach pełnych kąkolu, po złotym skruszonym listowiu.
Płonie z każdym dniem na nowo.
Zbiera obole dla Mistrza i skrzętnie skrywa do kalety. Na czarną godzinę.
Jak błyskawica rani duszę w objęciach nocy, a w dzień przykłada chłodzące okłady na sumienie.
Czy dobro by istniało bez zła? Zatrzymuje się. Słucha.
Tamta Małgorzata i tamte nadprzyrodzone noce,
i dzisiejsza Małgorzata są wciąż zasłonięte mroczną wizją cieni.
Wciąż spragnione szukają miłości.
Mistrz!
Ucisza głos, kiedy kocha, podnosi, kiedy rani.
Oprócz ciemności niczego nie uznaje.
Niedopieszczenie i chłód pozostawia nad ranem. Ten powiew zdradza jego zamiary.
Dlatego biegnie za tchnieniem.
Potyka się o ogony karpi wyplutych ze stołów wigilijnych.
O ości porozrzucane w otwarte śmietniki,
o głowy w galaretowatej masie zaduszające płacz czarnych oczodołów.
Biel opłatka zatapia okowita.
Powoli kamienice wypalają ostatnie krople nafty i zapada noc.
Tylko cienie zwinięte w embrionalny łuk szukają ciepła.
Mistrz czeka w ciemności na swoją Małgorzatę.
W zapachu kadzącej miry, wpatrzony w nagie drzewa widzi więcej, widzi cienie,
które za chwilę przetnie ogniem i położy dwa krążki na zamkniętych powiekach.
Brzęcząca zapłata za dopłyniecie do wiekuistej przystani.