۞ Księżniczka Otchłani ۞
z onyksu i smoczych kości
Obsydianowe okna
Oświetlała ognista łuna.
Matka i ojciec,
całowali moją rogatą głowę,
gładzili czarne loki.
Spacerowałam wzdłuż pól katuszy,
obserwując zmarłych.
Pewnego dnia,
dostrzegłam szczelinę,
przez którą dobywało się
dziwne światło.
W piekle białe były tylko kości
i włosy matki.
Rysa była na tyle duża,
że mogłam przez nią wyjrzeć.
Dostrzegłam dziwny kolor,
jakiego jeszcze nie widziałam.
Światło było jednak za mocne
i musiałam zmrużyć oczy,
by się przyzwyczaić.
Po jakimś czasie
mogłam już objąć wzrokiem
Krainę-Na-Zewnątrz.
Dostrzegłam ptaki,
lecz nie były zwiewne i milczące.
Stały się żwawymi,
świergotliwymi punktami.
Spomiędzy brązowo-dziwnych kolumn
wyłoniła się sarna,
a przy jej boku kroczyła jakaś postać.
Instynktownie cofnęłam się.
Nie chciałam, by mnie dostrzeżono.
Postanowiłam jednak,
że wrócę
i spróbuję wyjść
do Obcego-Świata-Za-Murem.
Miałam plan.
Ukradłam tacie
nóż z anielskiego miecza,
choć parzył moje palce.
(Ojciec zapłacił za niego
,,straszną cenę''
ale nigdy nie wytłumaczył,
co to znaczy)
Skała ustępowała pod nim,
jakby była z masła.
Byłam drobna,
ale gibka,
więc nie potrzebowałam,
bardzo dużej szpary.
W sam raz,
by przepchnąć głowę,
nie zahaczając różkami.
Wyszłam i otoczyły mnie zapachy.
Ziemię porastała dziwna,
zimna sierść,
która łaskotała
moje bose stopy.
Na policzku
składał mi pocałunki wiatr,
chłodna bryza,
tak rzadka w domu,
szarpała mnie za włosy.
Wsunęłam nóż za pasek,
żeby go nie zgubić.
Tata byłby wściekły,
gdyby go stracił.
(Za wyjście bez pozwolenia,
też mogłam spodziewać się kary,
ale, o ile nic mi się nie stanie,
nie będzie o niczym wiedział)
Usłyszałam szmer,
który podrażnił moje ucho.
Nie był to ,,żywy'' szmer,
ale też nie przypominał ,,martwego''.
Kiedy się zbliżyłam,
dostrzegłam strumień.
Nie unosiła się nad nim para,
a kiedy go dotknęłam,
pisnęłam zaskoczona.
Nigdy nie czułam takiego zimna.
Na kamieniu siedziała żaba.
Miała kolor sierści na ziemi
i kapitelów brązowych kolumn.
Kiedy wyciągnęłam rękę,
uciekła w imponującym skoku.
Rozejrzałam się,
czując pierwsze oznaki głodu.
Nic nie przypominało jedzenia,
a mama nauczyła mnie,
by nie ruszać nieznanych rzeczy.
Zacisnęłam dłonie w piąstki
i przycisnęłam do skroni,
rozmyślając.
Mogłam wrócić do domu,
porzucając przygodę,
albo zostać...
Nie byłam aż tak głodna.
Ruszyłam między kolumny,
zapamiętując trasę.
Orientacja przestrzenna
była ważna w domu,
gdzie splatało się
tysiące korytarzy.
W pewnym momencie
usłyszałam głos.
Ktoś - mężczyzna
przemawiał łagodnie.
Sprawdziłam, czy nóż
łatwo ślizga się
na materiale sukienki
i czy jestem w stanie
łatwo go dobyć,
po czym zaczęłam się skradać.
Nieznajomy miał brodę
białą jak światło,
które widziałam
i taką samą szatę.
Trzymał w dłoni przedmiot
taki sam jak te,
które kołysały się nad moją głową.
Co jakiś czas
odcinał od niego kawałek,
biorąc do go ust.
Koło niego kręcił się jeż
i kilka wiewiórek.
Wydawał się niegroźny.
- Gruszkę?
Cofnęłam się gwałtownie.
Głupia.
Ruch zdradził moją pozycję,
o ile jej wcześniej nie znał.
- Nie chowaj się.
Chodź, mam jeszcze kilka.
Ostrożnie zbliżyłam się,
dbając, by pozostać
poza zasięgiem rąk.
Mężczyzna nabił
kawałek przedmiotu na nóż
i wyciągnął w moją stronę.
Powoli,
gotowa do ucieczki,
wzięłam go.
Uśmiechnął się,
po czym sam wziął swoją porcję
i ugryzł z westchnieniem.
- Spróbuj, jest już dojrzała.
Przedmiot smakował słodko,
odrobinę cierpko.
Na zewnątrz miał
nieco gorzką skórkę,
a jasnożółty środek
pełen był maluteńkich grudek.
Od razu mi zasmakował.
Jadłam powoli,
rozkoszując się każdym kęsem,
pewna, że nie dostanę więcej.
- Jak się nazywasz?
Spłoszyłam się.
Niemal zapomniałam o mężczyźnie.
- Sthern, panie - wyszeptałam.
- Ładnie. Powiedz, co robisz
w moim ogrodzie?
Cofnęłam się.
Nie chciałam być intruzem.
- Przepraszam, panie.
- Nie przepraszaj.
To ogród dla wszystkich moich dzieci.
Przekrzywiłam głowę,
analizując jego słowa.
- Mój tata nazywa się Lucyfer.
- Wiem, poznałem po rogach -
uśmiechnął się pobłażliwie.
Odsłoniłam kły.
Ojciec powiedział,
że nikt nie ma prawa
obrażać moich różków.
Na widok mojej miny,
przestał się uśmiechać.
- Wybacz.
Nigdy nie potrafiłem rozmawiać,
z twoją rodziną.
Uważam, że twoje rogi są piękne.
Zmrużyłam oczy
na to oczywiste pochlebstwo.
Jego twarz jednak była szczera.
- Wybaczam -
powiedziałam tonem,
którego używał papa,
gdy rozmawiał z podwładnymi.
Uśmiechnął się.
Wydawać by się mogło,
że nie stanowił zagrożenia.
Usiadłam,
obciągając sukienkę na kolana,
jak młoda dama, która byłam.
Mężczyzna zaproponował mi,
więcej gruszki.
Od tej pory milczał,
ale była to cisza pełna spokoju.
Kilka ptaków podleciało do nas,
a jeden usiadł mi
na ramieniu.
Pogłaskałam jego zimne,
śliskie pióra.
Zupełnie nie przypominał
cieni, które znałam.
Spojrzałam mężczyźnie w oczy,
a on posłał mi ...
Posłał mi przyjazny uśmiech.
Przesiadłam się,
podpierając o tą samą kolumnę,
co on.
Czułam się bezpiecznie.
Sama nie wiedziałam kiedy,
ale przytuliłam się do jego boku,
zasypiając z cudzymi palcami
wplecionymi w moje włosy.
Kiedy się obudziłam,
nad moją głową nie było błękitu,
lecz szarość skał.
Byłam w swoim łóżku,
a na stoliku nocnym
leżała gruszka.
Zamierzałam wrócić do ogrodu
i spotkać Władcę-Krainy-Zza-Muru.