Sąd nad Parysem II - Kilku z nas zgnije, żaden nie poleci
które desperacko łapiąc się życia,
wypuszcza nowe gałęzie
tuż nad ziemią,
by zdławił je cień innych
triumfalnych siewek.
Nie szukasz przywództwa,
z dziwną naturalnością
pozwalasz innym
decydować za siebie.
Trzymasz w dłoniach telefon,
czytasz cudze myśli,
porównując je do siebie
(nawzajem i samego).
Każdy z twoich znajomych
zna cię pod innym imieniem.
Kradniesz je z książek,
od Ewangelistów
i heretyków,
od ludzi, których nie spotkałeś,
bo umarli przed narodzeniem
twoich przodków w siódmym pokoleniu.
Pozwalasz obcym się całować,
w klubie z byt głośnym,
zbyt barwnym, zbyt szybkim dla ciebie.
Ktoś kładzie ci dłoń na kolanie,
puste oczy pragną pełni
wydartej ci choćby gwałtem.
Z próżnego w próżne,
wieczna czarna dziura,
ouroboros pożerający swój ogon
i bezradny Salomon.
Zakładasz ubranie rano,
zdejmujesz je wieczorem.
Pierzesz, wieszasz
(na razie je, nie siebie),
ubierzesz je później ponownie.
Spotykasz swoją matkę,
na szczęście cię nie poznaje
i tak nie przyznałaby się do ciebie.
Jesteś anonimowym pracownikiem,
który załatwia jej sprawę
ukryty za uniformem
pozwalającym ci nie być sobą.
Nie nosisz twarzy,
ukrywasz jej resztki
pod covidową maseczką.
Odwiedzasz bibliotekę
pełną książek na wpół zniszczonych,
z miękkimi okładkami
poznaczonymi bliznami zagięć.
Czytasz "Sztukę wojny",
"Zabić drozda" i "Maskę",
Książki zastępują ci ludzi,
czujesz, jak deformują
twoje spojrzenie na świat.
Groteska na papierze
jest znacznie zabawniejsza
niż ta,
którą codziennie przeżywasz.
Papierowa miłość
jest daleko prawdziwsza,
niż twoje jednonocne spotkania
z ludźmi, którzy się nie liczą.
(Na ciebie czekają
tylko ciepłe objęcia Libitiny)
Ktoś patrzy na ciebie krzywo,
mrużysz oczy
i zadzierasz podbródek
w niemym wyzwaniu.
Wyjaśniacie sobie wszystko
na brudnym parkingu za barem,
skąpanym w neonach i latarniach,
ale ciemnym,
tak potwornie mrocznym.
Matka mówiła:
„Łam serca nie kości”,
ale nie wiesz,
nie chcesz wiedzieć o co jej chodziło,
gdy ręka przeciwnika
wygina się wbrew naturze
i trzaska małym fajerwerkiem,
suchą gałązką,
na którą nadepnąłeś w dzieciństwie.
Uciekasz,
jak na tchórza przystało.
Śmiejesz się na krwawych horrorach,
ale prawdziwe życie
nie ma reżysera,
wpadek filmowych
i końcowych napisów.
Policja nie będzie cię szukać,
nie, gdy to on
zadał pierwszy cios
i umknął jak ty,
z podkulonym ogonem.
Łapiesz się na bezczynności
i paraliżu z nią związanym.
Łapiesz na patrzeniu w okno,
jakby gołębie
w każdym odcieniu szarości
miały ci powiedzieć,
co dokładnie jest z tobą nie tak.
W telewizji ogłaszają wojnę,
a ty jesteś w wieku poborowym.
Ale to nie u ciebie,
nie u ciebie jest wojna
i na razie,
przez chwilę jeszcze
możesz udawać, że cię nie dotyczy,
choć w sekrecie marzysz,
by wzięli cię do wojska,
żebyś ginąc na froncie,
nadał swojemu samobójstwu sens.
Jakże to pięknie
ginąć po polsku,
jak prawdziwy romantyk,
patriota do szpiku kości
przesiąknięty wyższymi wartościami,
a nie jedynie małostkowym
pragnieniem autodestrukcji.
Przyjmujesz uchodźcę z Ukrainy
pod dach syfiastego mieszkania,
które nazywasz domem.
Nie mówi po polsku,
po angielsku tylko duka.
Ty pamiętasz resztki rosyjskiego,
ale naprawdę nie wypada
mówić do niego językiem najeźdźcy.
Gdyby nie był kompletnie ślepy
walczyłby na froncie,
ale nie chce marnować kul.
Dziwnie czujesz się
oglądając filmy
z ukraińską audiodeskrypcją
i angielskimi napisami.
Facet nocami ma koszmary,
czujesz odrobinę ulgi,
że nie wiesz, co mu się śni,
w umyśle pozbawionym wizji.
Mieszka tydzień,
nim wyruszy w dalszą drogę
do rodziny w Berlinie,
w Madrycie, Kalifornii.
Żegnasz go na dworcu,
tak jakbyście sami
byli związani więzami krwi.
Wracasz do pustego mieszkania,
gdzie nie żyją nawet
pająki i mrówki w ścianach.
Śpisz na kanapie,
łóżko ktoś połamał
i nigdy nie próbowałeś kupować nowego.
Próbujesz pozbierać się na nowo,
jak zrobiłeś to tysiąc razy
i zrobisz jeszcze kilka,
kawałki ciebie nie chcą pasować
ich krawędzie wygładziła obojętność,
potrzaskały ataki paniki.
Zacinasz się brzegiem kartki
lub odłamkiem szkła,
nie masz już dłużej pojęcia,
naćpany czymś,
co podsunęło ci życie.
Nie możesz oderwać wzroku
od leniwej kropli krwi,
która z niewyobrażalnym mozołem
toruje sobie drogę
w dół twojego przedramienia,
ku sercu.
Wygląda zupełnie jak biedronka,
ta sama,
która usiadła ci na policzku
na zdjęciu zrobionym w dzieciństwie.
Smakuje jak wakacje u dziadków,
pełne czereśni i malin,
gdy koisz ból ciałem w ustach.
Całujesz kogoś,
kładąc dłoń na czyimś kolanie.
Dla obcego nic nie znaczysz,
z pustymi oczami,
które pragną całości,
choćbyś miał ją...