Zrozumieć oszukać przeznaczenie... 2
Lori Lansens
Słońce już nisko i zawiewało chłodem. Robiło się zimno – to nadlatywała obietnica wieczoru, przedsmak ciepłej żętycy i grzańca.
Nazajutrz z pierwszym promieniem słońca wybrałem się w góry. Jagna i Franek jeszcze spali, bo długo nie mogli zasnąć. Słyszałem, jak rozmawiali o motylu. W niecałe trzy godziny dotarłem do siodełka filaru, a trzy kwadranse później szczęśliwy kończyłem zachód. Jednak coś mnie napędzało do zejścia. Nie rozumiałem tego wewnętrznego głosu, bo niebo było czyste, słońce kładło promienie na szczyty, czasu sporo w zapasie, skąd więc tak silne pragnienie powrotu i nieustanne napięcie w środku? Gdybym wtedy wiedział, oszukałbym przeznaczenie.
Czasem tak mam na ulicy, odwracam się nagle pod wpływem czyjegoś spojrzenia, albo wchodząc do ciemnego pomieszczenia i czuję, że ktoś tam jest. Tak i ja po raz pierwszy tamtego dnia, poczułem coś obok siebie, coś nieuchronnego stało tuż za moją głową. Zadrżałem i popatrzyłem w dół, dotknąłem kilkadziesiąt metrów powietrza i twardy, zawrotnie pędzący stok góry; jakby się śmiała z mojego strachu, bezkarna morderczyni. To pewnie dlatego ten niepokój? Popatrzyłem na zegarek, dochodziła trzynasta. Poleżałem chwilę na słońcu, ale wciąż ciągnęło mnie w dół, jakbym był szczurem zmuszonym do opuszczenia tonącego okrętu.
Podjąłem decyzję zejścia, ale z innej strony. Schodziłem małymi kroczkami z lodospadu. Twardy śnieg tworzył idealny tor poślizgowy, a nierówno zamarznięte ślady po rakach, płozach i butach raczej utrudniały zejście, niż ułatwiały. I jeszcze ten nieokreślony lęk. Gwałtowna utrata wysokości przytykała mi uszy. Przyczepiony do stromego stoku zbiegałem w dół, asekurując się czekanem. Kiedy byłem na linii łagodnego spadku wyprowadzającego na śnieżne pola pod szczytem, odetchnąłem z ulgą, że już po wszystkim. Odwróciłem głowę. Wysoko w górze od drugiej strony poruszały się dość prędko dwa czarne punkty, jak "ptaki". I coś, jakby lina za nimi się ciągnęła.
Dlaczego się nie rozwiązali? – pomyślałem. Na przegubie dłoni zegarek wskazywał piętnastą dwadzieścia trzy.
Gdy byłem na werandzie schroniska, ponownie spojrzałem w stronę góry. Ujrzałem ich w ogromnym łuku, jakby wyrzuceni w powietrze lecieli wysoko. Potem dwa uderzenia o przeciwległą ścianę żlebu, odtrąceni od niej skośnie w bok, lecieli w zwojach liny. Cienie windowały się ku dołowi, uderzając o sufity skalne i zamarznięte, wystające progi. Odbijali się jak piłki, wylatywali w górę, przetaczali jak szmaciane kukły. Bieg powoli zwalniał, aż do zupełnego znieruchomienia. Zawisnęli niczym wisielcy nad Przełęczą Cubryny...
Stara, bardzo stara legenda góralska podawała, że kiedy zimą widzi się czarnego motyla, to ktoś z bliskich połączy się z duchem gór.
Później dowiedziałem się, że po moim wyjściu rano, za niecałą godzinę wyszli na ten pieprzony lodospad oni – Jagna i Franek. Zawsze schodziłem z tej góry, może ze czterdzieści razy, może więcej, zawsze tym samym szlakiem, dlaczego ten jedyny raz zrobiłem inaczej? Nigdy się nie dowiedziałem i nigdy więcej już tam nie poszedłem.
Krzysztof Wielicki