Przyjmijcie mnie do klubu!
żeby lepić melodie z rozproszonych tchnień.
Modlitwą płatków śnieżnych nie kaleczę ciszy
a tylko cichym szronem osiadam na drzewach,
nie w uszach lecz pod skórą czytelnika śpiewam,
gdy Morfeusz spod powiek wygoni mu dzień.
I po to jeszcze piszę, by wiatr w linach wył,
w gardła zawracał z trudem wyksztuszone słowa.
By na chwałę potęgi słonych fal, zrymować
trwożne bicie serc ludzkich z przybojem na skałach,
żeby w kokpicie płomyk nadziei się tlił,
by ręka zaciśnięta na rumplu nie drżała.
Przyjmijcie mnie do klubu. Ja też w rymy wierzę,
co nie pragną analiz, pincetki i miarki,
które same na plecach wywołują ciarki,
wwiercają się pod czaszkę, trafiają do sumień.
Bukiet takiej poezji przyniósłbym w ofierze,
gdybym umiał ją robić.
Ale niezbyt umiem...