To jego życie to miłości to Anna i Kalina... to mój testament na niepodległość
~ Krzysztof Kamil Baczyński
Na aa – koń!
Słowa komendy rozpoczynały każdą opowieść dziadka.
O czasach?… Dla nas, wnuków – niepojętych.
Twarz na której czas wyrzeźbił bruzdy,
a ślady wyryte przez intensywne przeżycia,
były niczym zaszyfrowane meldunki...
Zatrzymywała się jak w kadrze.
Pachnący fajkowym tytoniem, w mundurze
ułańskim i oficerkach wypolerowanych
aż po diamentowy blask.
Opowiadał.
Anna jakby inna?
Jej policzki ubierały rumieńce,
a na zielonej sukience odbijał się
szmaragdowy odcień oczu.
Szykowała świąteczny obiad. Cicho nuciła:
Kiedy ranne wstają Zorze… zakręcając dłońmi koła w dzieży.
Na kuchennej płycie pyrkał rosół,
a w brytfannie skwierczało mięsiwo.
Głos dziadka zamierał na chwilę, a oczy
szkliły się, kiedy opowiadał
o klaczy złotogniadej ze strzałą białą,
biegnącą od czoła, aż po chrapy,
o pęcinach tylnych nóg jakby umaczanych w gęstej śmietanie…
Powracał do nas sumiastym uśmiechem i
dalej malował jej portret,
niczym obraz ukochanej dziewczyny.
Miała swoje fanaberie, dziwne i
nieposkromione, jak każda kobieta.
I spoglądał dziarsko na babcię.
Potrafiła po przebyciu duktów, trudnych
barów, wyłamać się przed prostą linią,
by zrzucić na ziemię jeźdźca
ku uciesze kompanów.
A potem, z rozwianą grzywą i rozlatanymi
strzemionami uciekać,
jak panna przed luzakami w ciężkich butach.
Ha, ha, ha śmiał się pod wąsem dziadek,
aż mu oczy jaśniały.
Ciągnął bajanie
Ruszyliśmy o świcie, kiedy słońce jeszcze spało.
Stękał bruk pod kołami dział, siodła skrzypiały jak stara szafa.
Kurz uniesiony kopytami pachniał końskim potem.
Wyczesane ogony jak wahadło zegara wybijały rytm.
Z dala grzmiały armaty i grały surmy.
Zapraszały do tańca…
Jako dziecko nie rozumiałam porównania?
Dzisiaj wiem, że była to metafora pragnienia wolności.
Tańczyli obydwoje.
Kalina stąpała do boju jak baletnica.
Wyginała szyję z rozwichrzonym welonem
złocistej grzywy.
Dostojnie wpadała w step, kłus, galop.
W świat pełen woni tajemniczego
instynktu, nieprzetartej trwogi,
zielonej niepamięci spalonych popiołów.
Godziła swój żywot ze światem człowieka,
który kazał jej wkładać głowę w chomąto
dla wolności, dla własnych pragnień.
Niosła w galopie i kurzu oddechy na śmierć.
Anna milkła i patrzyła w listopadowe okno przesłonięte mgłą,
jakby widziała, że nadchodzi już czas.
Drogie moje dzieciaki: Szeptał dziadek...
Tyle jeszcze chciał nam opowiedzieć.
Nie zdążył.
Usnął w majowy poranek wśród
kwitnących jabłoni i grusz pogarbionych.