Dziewczyna pod kołdrą z liści (13)
Uciekała przed nieznanym.
Wilgotny, miękki mech był w sam raz na posłanie,
a sterta zjesieniałych liści służyła za kołdrę.
Dzwonił znowu ten cholerny telefon.
Już po raz drugi tej nocy przerywał sen.
Do licha! Ktoś nie daje spać?
Rosemary's Lullaby wwiercała się w umysł,
budując suspens, a za chwilę usypiała,
by po tym wszystkim znienacka zaatakować zmysły,
katakumby ludzkiego umysłu.
Kołysanka dla diabła i ten przedsmak przed ucieczki.
Twarz piekła, a nagie ramiona
z wtopionym jedwabiem lśniły jak krwisty befsztyk.
Spod żebra wystawał duży odłamek szklanej tafli.
Ból palił dogłębnie, a smród spalających ciał szarpał w niej konwulsje,
wywołując torsje nieprzetrawionej szarlotki.
Poruszała się, przeciągała jak wąż, usiadła.
Kołdra miękką strugą rozsypała się z jej ramion i piersi.
Na jasnej plamie torsu Księżyc zakreślił mozaikę,
poprzerywane wiśniowe skrzepy wysunęły się spod liści.
W chaosie świata i miejsca, z głębi ciemności wypełzła jak upiór.
Powróciła do sytuacji sprzed wybuchu.
Do melancholii, córki niewiedzy.
Do miejsc zatęsknionych.
Do myśli biegnących do niego,
do posągu w zesztywniałym grymasie,
w masce skurczów.
Jak ten człowiek potrafił się zmieniać i konfabulować
po meandrach istnienia?
Potrafił tak mocno rozkochać, że poza nim świata nie było.
Nie było powietrza.
I nagle to, co tyle budowała, zatrwożyło.
Że coś, do czego dążyła, zamiast uszczęśliwiać, umarło.
Bez litości dla natury ludzkiej, stał się bezwzględnym obliczem zła.
Patrzyła na niego bezmyślnie pustymi oczami zza rozbudzonego snu.
Z kącika ust sączyła się świetlista nitka śluzu.
Żywił się rozkładem, zgnilizną, a przy tym towarzyszył mu diabelski chichot.
Jednak dzisiaj cisza trwała ciepła
i miękka jak aksamit.
Wydawała się taka namacalna,
patrzyła głęboko jak czerń studzienna w głębię wyalienowania.
Dławiła się gorzką tęsknotą za sensem i ładem istnienia.
I znowu dzwonek kołysanki,
diabelskiej serenady do zaśnięcia wyrwał pragnienie o kwiecistych łąkach.
Tam, gdzie nas nie ma,
tam karmią smakiem zielonej, soczystej trawy.
A życie? Nie ma innego, nie ma dwóch miejsc takich samych.
A jeśli nawet są, to zbyt daleko, zbyt zajęte sobą. Zbyt odmienne.
Tam, gdzie sny zasiadają do stołu wraz z rutyną i zjadają nas od środka jak robaki,
szczypiąc po cichutku pod przykrywką dobrego, stałego i bezpiecznego życia.
Tam pułapka ukryta za powtarzalnością daje tylko złudzenie pragnienia.
Tam uszyta na miarę codzienność wypełza z mrocznych zakamarków i zaczyna uwierać.
Poszukujemy miejsc, bo życie mamy tylko jedno,
bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy je wyprasować,
ono i tak musi się wygnieść i ubrudzić.
Szukamy terytorium niczyjego, zamieszkanego przez ludzi niespełnionych,
zgniłych w swoich marzeniach, odczuwających dramatyczną tęsknotę za zespoleniem ze sobą, ze światem. Przestrzeń dla biesów.
Nie zawsze wszędzie ktoś czeka. Nie zawsze jest dobrze.
Oczekiwała kolejnego dzwonka, lecz cisza otuliła sen szalem utkanym z liści.
Nie podlała trawy. Zwiędła myśl niczym jeszcze się narodziła.