Nieśmiertelniki w macierzance...
~Pandelis Prevelakis - Słońce śmierci
Anna z trudem łapała oddech.
Jak w niemym kinie, była mgnieniem.
Zatrzymany kadr na płótnie.
Lato w tamtym lecie było gorące.
Do niemoty dołączył się dźwięk,
nikły odgłos deszczu uderzającego o ciężkie buty.
Polana niczym mózg,
pokryta kłębiącym się dywanem białych zwojów.
Drgające stosy myśli wiły się w skwarze,
na nieogarniętym grobie zbrodni doskonałych.
Ślady krwi na dłoniach,
usiłowały wysuszyć ciężki oddech.
Polska, barwy ciemnej wiśni i tak świeżej,
że pachniała wiatrem północy.
Strach jak piorun trafiał w półkule kulami,
wkręcał się po prawoskrętnej linii,
zginając kręgosłup ku ziemi.
Łzy wierzby,
okapy bezdźwięcznego krzyku
Co ja zrobiłam? Szeptała Anna.
Zastanawiała.
Biegła i zbierała nieśmiertelniki,
pomiędzy wkładała
smak wonnej macierzanki.
Kadzidło królów wdzierało się słodkawo do nozdrzy.
Smak zamkniętej nocy, mokrej poduszki.
I rozpacz.
Długie kosy opadały jak płócienna kurtyna na jej plecy.
Zielone oczy z czarnymi źrenicami wyglądały nadziei.
Czasami wolała być niewidomą i niemą,
wolała grać na scenie bez gapiów i klakierów…
nie musieć niczego widzieć ani słyszeć.
Dajcie mi ścianę, która może mnie wysłuchać,
i nie pytać o więcej.
Krzyczała we śnie.
A jednak.
Tęskniła za tym krzykiem w samotności.
Lato w tamtej jesieni było gorące.
Anna zrywała macierzankę po raz ostatni