Zimowa opowieść
były jeszcze zimami,
w święto Bożego Narodzenia
szłam z moim ojcem,
poważnym panem w popielatej
pelisie z kołnierzem z wydry,
do pobliskiego parku,
imienia pewnego rewolucjonisty,
ja w białym futerku ze skórek
królika, wełnianej czapeczce,
w stosownych na zimę bucikach,
w których i tak było mi zimno.
Podziwialiśmy zwisające z dachu
palmiarni, ogromne sople
przypominające samurajskie miecze
za dnia, traciły co nieco rozmiar
gubiąc kroplami, noc nadrabiała stratę.
Śmieliśmy się z parkowej rzeźby,
Perseusza uwalniającego Andromedę
z łap smoka ogromną śnieżną kulą,
z ukrytą w niej głową meduzy.
Osmagani wiatrem z obrazami
w oczach polukrowanych świerków, wracaliśmy do domu na gorący
rosół i pieczonego kurczaka.
Prawdziwy finał dnia następował
wieczorem. Jechaliśmy tramwajem,
do teatru lub opery.
W czasach, kiedy wszystko było
nasze, czyli niczyje, mieliśmy
przewodnią linię..., więc podobno
obywatele nie musieli sami myśleć,
działały w święta teatry, z lżejszym,
świątecznym repertuarem.
Błyszczały kryształowe żyrandole,
otulały pąsowe aksamity foteli,
goście celebrowali wieczór strojami. Znakomici artyści, których światowi
melomani nie mieli szans usłyszeć,
zachwycali talentami w zimowej
opowieści.