Jak drzewiej bywało… i zaklinacze koni
Pamiętali koniarze i furmani o czasach, kiedy z puszty węgierskiej spędzano konie różnej maści. Uchlastane po kłęby, dosiadywane na oklep przez koniuchów biegły do wolności.
Strzeż się kowalichy - szeptały podbiały - omijaj, unikaj jej oczu i nie patrz na stopy, kiedy spódnicę zatyka w pasie i przędzie cichutko.
Kiedy niesie wodę od potoku na koromysłach - to broń boże zagajenia pomocy. To ona, zakradała się w samo południe do stajni ze stołkiem i wiadrem z klepek; spoczywała przy ścianie, gdzie na hakach wisiały uprzęże: szleje, postronki, uzdy, naszelniki. Ujmowała w dłonie wiszące końce lejcy i jak z sutek ssała mleko do trzymanego udami skopka. I doiła i strzykała - ciur, ciur, ciur; jak czarownica odbierała mleko krowom, a czarny kot miaukiem ocierał się o gołe kolana. To na jej widok ogiery tuliły uszy, przypierały do ścian klatki i kopały, i gryzły, i chrapały, i stawały dęba. Bo tylko ona mogła zagwoździć im kopyto i zagnić żywcem. Jej mąż w kłębach gotującej się pary, kazał im podnosić galopy i pasował w rogu kopyta rozpaloną podkowę. Niepiękne i nie oryginalne, ale te mroziate, wilczate, dropiate i zerkate, te deresze rzadkich odmastków hamany. Mówili, że wiatr go przywiał spod dalekiego nieba, a wraz z nim zarżały konie i zaśpiewała muzyka:
„Ore ore szabadabada Hej amore szabadabada”
Ich dzieci ukryte pod łopianem, biegały po kałużach pośród parującego, zdrewniałego łajna.
Folklor zachodzący za czas minął bezpowrotnie. Niewidzialna pępowina jeszcze oplątana, a już uduszona została w matczynym uścisku.
I tylko koni żal… Ktoś widział na drodze zapchanej kolumnami ciężarówek i ludzi pieszych zapatrzonych w jedną stronę, gdzie pośród kurzu i tętentu kopyt przepychał się tabun koni. Gnany od setek kilometrów, ścieśniony i mokry od potu… Tym razem konie stanowiły jedno z człowiekiem. Już nie było wielkiej różnicy pomiędzy niemymi zwierzętami i artykułowanym przekleństwem, przerywanym świstaniem bata.