Duchowy bój stoczony pod kołdrą przez inteligenta w lekkiej depresji
Nor shall my Sword sleep in my hand
Till we have built Jerusalem
In England’s green & pleasant Land”
William Blake
z pościeli rozgrzanej
od somatycznej części
osobistego wszechświata.
Dzień się narodził,
więc już czekają,
oni,
po porannych prysznicach,
po jajkach na miękko,
po tabletkach na nadciśnienie,
świeżo uformowani
w samym środku otchłani,
ci lepsi od innych,
ci sprytniejsi od innych,
mężczyźni i kobiety,
gotowi niszczyć,
szarpać, kłamać
i zabijać.
To my,
którzy jesteśmy pierwsi,
my,
którzy zawsze stajemy na czele
i od początku dnia,
gotujemy się starannie
do robienia świństw,
naszym bliźnim;
byle mądrze,
byle elokwentnie,
byle się nie wydało…
W ciepłej pościeli
zaglądam ukradkiem
do podręcznego
zestawu demonów,
które spróbuję zarżnąć
albo udusić
w prywatnym rytuale
na granicy snu i jawy,
bo też otwierają paszcze,
jak przerośnięte
piranie.
Dzień wciąż się wykluwa,
więc może wezwę
wszelkie moce,
duchowe i cielesne
i przeczekam tutaj,
w cieple puchowej kołdry,
aż wszystko się zawali
albo przemieni,
albo nastąpi apokatastaza,
czy może paruzja
i powróci Jezus,
tym razem na rumaku,
bo na osiołku
nie da rady…