Lament Akteona
co mnie na świat wydała,
bym tak haniebnie zginął.
Opłakuj mnie gaju, którego
zagajniki przemierzałem z pieśnią i psami,
co spały ze mną jak bracia krwi.
Lamentuj po mnie nieszczęsna sadzawko,
gdzie kroki swe wstrzymałem,
by ugasić pragnienie.
Oto nad tobą ujrzałem Dyjanne,
krew i mleko zaklęte w kształt dziewicy,
niech będę przeklęty.
Już nie człowiek — jeleń o porożu zaplątanym w krzewy
przez Artemis skazany, bym dał gardła,
słyszę mojej sfory jazgot.
Ni harapu na nie, ni oszczepu, co mnie dobije,
miłosierny Tanatos nie osłoni skrzydły,
póki psy nie nasycą się krwią swego pana.
Dyjanno, jakbym cię błagał o los Tyrezjasza,
ślepym byłbym, po strzepnięciu przez cię wody z palców
na me powieki, co wzrok przysłoniły zbyt późno.
Abo jak Sipriotes, obleczony
w kształty niewieście, by chronić twe śluby,
dołączyłbym do łowczyń zastępów i żyłbym jako jedna z nich.
Próżne błaganie, słyszę mą sforę,
a warg nie opuszczają psie imiona,
lecz bezrozumne ryki rannego zwierza.
Oto nadchodzą, moi braci, twoi kaci,
by przelać moją krew ku twej czci,
jak na ołtarzach Spartan się czyni.