Mistrz epifanią dla Małgorzaty (V)
~ Władysław Orkan ~ Drzewiej
Zawieszony w złamanym świetle liczę cisze.
Nad rozlewiskiem swoich wspomnień zanurzam zmysły
i naprawiam oczy Małgorzacie.
Ile prawd trzeba, aby powstało kłamstwo?
Ile ciszy?
Ile potrzeba luster odbijających zastygły czas?
Są cisze zamknięte w umyśle, jak skazańcy czekający na wyrok,
duszą się w melatoninie pomarszczonych słojów.
Konwulsyjne i spokojne.
Śmieszne, radosne i cisze dramatyczne.
Samotne pachnące kadzidełkami
i takie co cuchną zmurszałą pleśnią.
Są też takie, które mają intensywną woń dojrzałego wina.
Cisze bezwstydne, przechadzające się nago po ulicy,
pretensjonalne i bezpretensjonalne, aroganckie,
pokorne i żebrzące o jałmużnę pod kościołem.
I takie, które wetknięte w kieszeń kurtki
obok fotografii zmarłych dzieci,
zabijają bezsens słów… będzie dobrze.
Są też cisze zawstydzenia, kiedy suchy,
przenikliwy chłód gasi podniecenie i pożądanie.
Milczymy w mrocznych ciszach,
smakujemy, wąchamy i czujemy ich żar słodkawej woni,
rozproszonej po satynowych zagłębieniach skóry.
Wtulone w nas drżą i łzawią z uczulenia.
Dusimy krzyk.
Wciąż jednak jak szachiści milczymy.
Zegar tyka, i tyka.
Tworzymy ciszę zupełnie wyjątkową.
Martwą pozycję, w której nie mamy manewru ruchu.
Wtedy Mistrz przychodzi i przystępuje do gry,
przychodzi, kiedy opadają wszystkie cisze,
kiedy duża wskazówka znajduje się na godzinie dwunastej…
gracz przekracza czas.
Dźwięk cyferblatów i Szach – mat przerywa stan bezdechu.
Przerywa milczenie.
Milczenie, które zabiera nas w podróż do eremu,
do uwolnienia się od zniewolenia.