Czet milczący i Lusia z mokasynem w dłoni sąsiedzi mojej matki...
ukryta w jego dłoni
przygarbiony oddechem rozwiewa
gołębią grzywkę
ona wciąż wyprostowana i waleczna
kruche szare kosmyki głaszcze wiatr
idą powoli
to co ich poraniło już po romansie to
pożar do przypadkowych ciał do twarzy
szalone spojrzenie i choleryczność w gestach
zbliżała się do ognia i odbijała ataki
pożądania tłamsiła je pod niebem błyskawic
a to co pozostawało oddawała jemu
idą powoli
dzisiaj walczy z tym co czas dokonał z jego
umysłem nie poddaje się by utrzymać świty
celebruje każdą nutę wiosny i błądzi
i zmusza wspomnienia do pogodzenia się
z jesienią naprawia jego zepsuty umysł
układa chaos w którym kubek jest jabłkiem
a lustro szklanką
idą powoli
spacer wciąż trwa ona przystaje on się potyka gubi buta ona podnosi
otwarte usta szepczą niezrozumiałe słowa
uśmiech daleki z otępieniem w oczach szuka jej obecności
po ławce wspomnień drewniane palce rysują serca
idą powoli...