Prometeusz
Olimpu ogień święty, w zapale serca skradł.
Konając z bólu wiecznie, jak nędzny gad wypluty,
Gdy ptak okrutny kłując, wątrobę z boku jadł.
Gdy znosił te katusze, bez końca pieśni szeptał,
Przeklinał podłych bogów i podstępny los.
Bezsilny na Dzeusa, co żywot marny zdeptał,
Nie wiedząc wprzódy, czyja zadała ręka cios.
Kiedy na ziemię patrzył i plemię ulepione,
I na Pandory pięknej, podstępny, srogi dar,
Choć zetrzeć chciał nieszczęścia utrapione,
Straszliwy zapadł wyrok i łańcuch ciało rwał.
Niepomny boskich darów zaś człowiek uciskany,
Nieskory do podzięki w hardości swojej tkwił.
Ofiarą gardząc w duchu, złożoną przez tytany,
Przepychem się otaczał, a w duszy ciągle gnił.
Przez kaprys Posejdona spienione fale pędzą,
A od wiek wieków wicher, Kaukazu rzeźbi grań.
Obsypie kogoś złotem, obdarzy innych nędzą.
Złem karmi, zło pożera ten podły, ziemski stan.
Chciwością napełniony i żądzą człowiek marny,
Na bieg historii ślepy, co swych dobiega końc,
Obrócił świat w perzynę i nędzny poległ martwy,
Zaś pusta, zimna Ziemia krążyła wokół słońc.