Sonata na kołach. Część I. Tam
-- Rick Gore, Ancient Ashkelon, National Geographic
/Adagio poi allegro/
w przestrzeń
trwa;
krawędź drży,
płynie
lot,
ostry brzeg
świata
lśni;
wąski liść
sunie w dół
i tak oto drzewiasty
puch pozostaje
wysoko,
a błysk i blask wędrują
w głąb, póki sensu
wystarczy;
ślizg i obrót falują
w dół wąskim sercem,
zielonym –
co cienkie i łagodne
jak mleko z pięknem,
opada,
malowniczo gra ze światłem
zachodu, lepkie od
nektaru.
I wpada w przestrzeń
wpisaną między
szybę a szczelną
szynę wycieraczki,
by furkotać tam, kręcić się,
krąglić pod naporem
wiatru, co wije się
wokół samochodu.
Ostra akcja
auta prowadzi
do lasu stalową
doliną asfaltu
i krągli się kruchy
jak kartka liść,
gdy samochód mknie
między drzewami –
a puszcza pachnie
od pnących się mchów
te wchodzą na wąską
windę jezdni
i liżą już strzeliste
lustra karoserii,
plączą się w oponach,
psując szybkość.
I grzęźnie w ognistym
gąszczu kierowca,
jego jazda
ujęta w rytm powiązań
utrzymuje się mocno
w mięsie istnienia,
jeszcze.
A drzewa wysokie, masywne
jak skały, tak bardzo chcą dotknąć
nieba. Ziemia tęskni –
las to krzyk jej pragnienia.
Krzyk wykręca się
z komór silnika
a dumne drzewa
oglądają to z chłodem,
stoją niepowstrzymane
struny głosowe
i chłoną chwile,
choćby i krwawe,
jak ta teraz:
Potężna łapa
bije w blachę
z boku auta
kły kłują
zamknięte szyby.
Z zarycia wyrywa się
ryk silnika
i mięso miękko
przemłóca się oponą –
rozmazany na jezdni
zwierzak spłonął.
A krzyk tak cichy jak mchy
wzmaga się, intensywnieje,
pęcznieje we włóknach drzew –
od łez niewypowiedzianych.
Korzenie pąsowe od żalu
podróżują pod miejsce,
gdzie lepka krew kropla
za kroplą sączy się
w zimną ziemię –
poziomą granicę światów.
Wzrok tak cichy jak mchy
wzmaga się, intensywnieje,
pęcznieje żywicznymi oczami,
zapamiętując niewypowiedziany żal.
Auto przemyka
między drzewami,
liść przelewa się
slalomem za szybą.
Mrówki mnóstwem swym
mienią się wśród sierści.
Już ostatni przestronny
przystanek słońca,
a w prześwitach baśniowe
światło wgryza się
w poszycie poruszone
zgaszonym istnieniem.
Chrzęszczą i chrupią
nieuchwytne szczęki –
niszczą nitki
sprzęgnięte skórą.
Uwolnił się wietrzyk,
powiało leciutko
i z plątaniny wychynęło
nagie ciało
kobiety.
W mięsie istnienia kierowca
jeszcze trzyma kierownicę, liść
szeleści, krzyk pragnienia w zmroku
cichnie. Tęskni. Tylko jedno otwarte oko
jeszcze tęskni...