Panakeja i deszcz...
a jej orzechowe oczy patrzyły długo i przenikliwie
zawsze nieufnie wrogo w samoobronnym zaczajeniu
empirycznie i z nabożeństwem szeleściła kartkami życia
ważyła elementy oczyszczajacego wstydu i zapładniającego zaciekawienia
była też eteryczna jak srebrnoliliowe ziele tymianku
o wąskich łodyżkach i żałośnie podkurczonych listkach
kołysała się na wietrze i tam i tu w zamkniętych bielach ścian
zanurzała lulkowe liście w oleju
roztapiając się w ciszy a blady wosk topiąc się syczał i skomlał
nic sobie z tego nie robiła tutaj była jak skała niezwruszona
wiało od niej czymś przedziwnym i przedawnionym
tajemniczym misterium wyczarowywanym ze średniowiecznej alchemii
za oknem wciąż szalał zimny kołysany wiatrem deszcz
tak jak wtedy kiedy rozsypał się beztroski czas dzieciństwa
czas z piasku
dojrzała i zamknęła się w klepsydrze świata barwionyego ciemną malwidyną
seledynem luny zsyłającej marzenie
u zmierzchu miłości