Rdzawe miasto
Deszcze,
wyjątkowo intensywne
lecz rzadkie w tym okresie,
opuszczają swoją furię
na ziemię
i jej żelaziste w tej okolicy skały,
zbijając pył w błoto
a później spływając do wód gruntowych.
Tutejsi nie narzekają,
ani na smak, ani na kolor,
ale przyjezdni rzadko zostają tu w lecie,
nie mogąc znieść rdzawej wody
i budzonych przez nią skojarzeń.
Nasze zwierzęta przywykły,
pijąc ją od pokoleń.
Zawsze lepsza taka,
niż żadna.
Co innego rośliny.
Były (i są)
karłowate, pokryte grubą skórą.
Żeby dostać się do suchego,
przypominającego masę papierową miąższu
trzeba użyć dobrze naostrzonego noża,
ponieważ zęby ześlizgują się,
bezużytecznie próbując wziąć kęs.
Jesienie były moją ulubioną porą.
Liście pokrywały się żółcią i brązem,
oranżem, różem i czerwienią.
Stapiały się ze skałami
i dachami naszych domów.
Zeghori stawało się
rudo-złotą skłębioną masą
ciągnącą się w zasięgu perymetru.
Woda powoli traciła zabarwienie,
jakby oddając je jesieni na zewnątrz.
Myliśmy wtedy wszystko,
co nie uciekło wystarczająco szybko.
Samochody z grubej blachy
emaliowanej na każdy kolor
nie należący do spektrum czerwieni,
jako, że mieszkańcy unikali jej jak mogli,
wybierając przedmioty i myśli.
Zmywaliśmy pył z naszych okien,
zaskoczeni za każdym razem,
ilością rzeczy,
które mogliśmy przez nie zobaczyć;
z naszych mebli ogrodowych,
podjazdów, ogrodzeń, dzieci.
Pył wgryzał się w nas tak mocno,
że nawet szorowanie skóry
mydłem o ostrym zapachu
i szczotkami, gąbkami, dłońmi,
nie uwalniało nas od jego koloru.
Niektórzy mówili,
że biali osadnicy,
będący naszymi przodkami,
krzyżowali się z ludnością tubylczą,
płodząc dzieci w kolorze ochry.
Ja jednak winię pył.
Moja matka przyjechała z zewnątrz.
Na starych zdjęciach ma białą, białą skórę,
a z każdym kolejnym rokiem spędzonym w Zeghori
traciła swoją białość (bladość)
jak żółknący papier.
W zimie zawsze opuszczam miasteczko.
Czasem na kilka dni,
czasem wracam wraz z pierwszymi oznakami wiosny.
Jeśli decyduję się przezimować,
spędzam czas na ocieplaniu stajni,
uszczelnianiu okien,
zbieraniu opału.
Przygotowuję fotel
nakryty hałdą koców,
wyciągam ze strychu
karton z książkami ojca,
każdego roku jeden.
Te, które mi się spodobają,
ustawię na półkach,
pozostałe sprzedam bez sentymentu.
Przeglądam piwnicę,
w poszukiwaniu przetworów
z poprzedniego roku.
Wraz z pierwszym śniegiem
nadchodzi Lunaee,
które jako tradycja
zmusza mnie do przygotowania ciasta,
do którego używam
tych zeszłorocznych skarbów.
Jeśli opuszczam miasteczko na dłużej,
odwiedzam przyjaciół
z Denvo, Khanari i Gvonu,
których poznałem na studiach.
Nie pytają nigdy Zeghori,
sami mając swoje okolice i ich zmartwienia.
W Denvo skały bogate są w obsydian,
którego odłamki z łatwością można znaleźć
i zrobić z nich nóż, wisiorek
lub inną zabawkę dla turystów.
Jednak drobinki są ostre,
a wiatr wciskaj je w najmniejsze szpary
z równą upartością jak robi to z naszym pyłem.
Martin ma czarną skórę.
Równie ciemną jak ludy afrykańskie,
które nigdy nie widziały białego człowieka
Maleńkie blizny,
po latach kaleczenia się obsydianowy mi odłamkami
wyglądają na nim jak konstelacje.
Oiako narzekała na Khanari
bez nuty ciepła w głosie.
Na policzku miała głęboką brzydką bliznę,
którą zostawiła na niej lawina
spowodowana osuwiskiem po ulewie.
Gliniaste gleby Khanari
nie chłonęły wody wystarczająco szybko,
przez co zmyła całą wioskę Oiako,
a także dwie inne
znajdujące się w pobliżu.
Tamtejsi ludzie byli jednak uparci
i wrócili, żeby odbudowywać swoje domy
raz za razem.
W Gvonu sady ciągną się aż po horyzont.
Pod drzewami i stoją ule,
a na gałęziach wiszą wiatrowe dzwoneczki.
Avery nie umie zasnąć
bez ich dźwięków puszczanych
ze starego odtwarzacza MP3.
Zawsze pisała egzaminy miesiąc wcześniej,
żeby pomóc rodzicom.
Podziwialiśmy ją za to,
bo sami ledwo godziliśmy
wykłady z pracą na pół etatu.
Pewnego roku
wróciła z zapadniętym policzkami
i drżącymi dłońmi.
Powiedziała, że musisz rzucić studia,
bo wśród pszczół panuje pomór
i nie będzie mogła dłużej pokryć kosztów.
Nie przyznano jest stypendium
z jakiegoś głupiego administracyjnego powodu,
a od nas pieniędzy nie chciała brać,
wiedząc że nie będzie w stanie oddać.
Spotkałem ją dopiero wiele lat później,
gdy wy ładowałem półciężarówkę
pod jakimś obskurnym barem,
dla którego pracowałem w tym momencie.
Avery nie przypominała siebie.
Jej włosy stały się dłuższe,
splątane wiatrem zmierzwione loki
nabrały ciemniejszego głębszego koloru,
podobnie jak jej skóra.
Nosiła stłumione kolory
zamknięte w eleganckie kształty.
Zawołałem ją, a ona mnie poznała.
Tej nocy leżeliśmy przy sobie,
jej głowa na moje nagiej piersi.
Rysowała coś palcem po żebrach,
szepcząc słowa:
„Zmieniłeś się.
Okrzepłeś i utraciłeś miękkość.
Nabrałeś koloru swoich skał,
tak jak mówiłeś, że będzie.
Pasuje ci to,
tak jak ten złamany nos.
Wyglądasz przez niego szlachetnej”.
Spotykaliśmy się,
ale głównie w zimie,
na dwie trzy noce.
Dopiero później się to zmieniło.
Wiosna w Zeghori
kojarzy mi się z wiśniami.
Ich różowe kwiaty opadają na dach,
a Avery znosi je do domu
i ustawia w wazonach.
Wiosna smakuje dżemem z róży
wyciąganym z piwniczki
wraz z porzeczkowym winem.
Siadamy na werandzie
i obserwujemy świetliki,
gdy księżyc podświetla rdzawy pył,
unoszący się w powietrzu.
Mam swoje żylaste palce
splecione z palcami Avery,
a nasz pies sapie przez sen.
Nie patrzymy na siebie otwarcie,
ale czasem, gdy zerkam spod oka
jej wzrok spotyka mój.
Uśmiecha się,
niczym najpiękniejsza gwiazda.