Zrozumieć oszukać przeznaczenie... 1
– Jacek Teler
Z grafitowych, przywieszonych stopni kapały krople wody, a na doliny kładł się już cień chłodu i ostro skrzypiał śnieg pod nartami. Podchodziliśmy w trójkę pod Kopę nad Krzyżnem. Jagna pierwsza, Franek drugi i ja zamykałem ogon. Zostawiliśmy za sobą poziome skalne zakosy, w dali przełęcz migotała w słońcu, a my miarowymi pchnięciami kijków i rytmicznymi posunięciami płóz spychaliśmy dolinę w dół. Goniliśmy uciekające słońce, jakbyśmy się bawili z nim w ciuciubabkę. Cień jednak był szybszy, powoli oplatał nasze sylwetki i widać było, że tak łatwo nas już nie opuści, aż do zmroku będzie się za nami toczył.
Cisza dookoła, zapach gór i tylko skrzyp za ciągnącym się biegiem desek zakłócał bezwietrze. Nagle Jagna odwróciła głowę i powiedziała:
– Nie idźmy dalej, co? Robi się późno, a jutro trzeba wcześnie wstać, by dojść do Turni Zwornikowej.
Zatrzymaliśmy się, zapaliliśmy po fajce i przegryźliźmy suszonymi jabłkami, a na drogę Franek dał nam po jednej kostce cukru. Rozglądałem się dookoła, patrzyłem na nieprzejednaną ogromem przełęcz, na lśniące jeszcze w zachodzącym słońcu niewysokie skały i na ten zapach wolności. Cały wysiłek czwartkowego dnia był już za nami, stał się już przeszłością. Wtedy, jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to nasz ostatni wspólny wypad w góry. Została jedynie nam przyjemność zjazdu. Nagle Franek ze zdumieniem wyciągnął przed siebie dłoń. W powietrzu w blasku promieni trzepotał niewyraźny płatek czerni. Po chwili znieruchomiał. Coś niewiarygodnego, niesamowitego, a zarazem mrocznego tkwiło w tej maleńkiej istocie. W tym balansującym mgnieniu pośród martwoty śniegu, pośród tej głuszy pokutujacych za swoje pragnienie.
– Patrzcie! – zawołał. – Czarny motyl! Skąd, do cholery, się wziął w tym czasie?
Spojrzeliśmy za plamką migającą w słońcu niczym czarny diament. Powoli, powoli i pozornie bez obranego kierunku przesuwał się od lewej ku prawej, ku górze śnieżnego kociołka, aż w końcu zniknął. Zostaliśmy w zawieszeniu sami, zupełnie sami i patrzyliśmy na siebie niepewnie.
– Motyl zimową porą? – zadziwiła się Jagna. – Ewenement natury, coś nieprawdziwego, niepojetego?
– A wiecie, co oznacza takie zjawisko? – Zamyśliłem się.
– Przestań! Jagna nie będzie mogła spać dzisiejszej nocy – stwierdził Franek.
– Dlaczego? To jakiś zły znak, zamierzchły zabobon? – zapytała zatrwożona. Po chwili uśmiechnęła się i zmrużyła oczy.
Franek wciąż patrzył za drgającym w powietrzu motylem, zanikającym na tle skał owianych mrokiem odchodzącego dnia. Zrobiło się jakoś zimno i nieswojo.
Pierwszy otrząsnąłem się z marazmu i spojrzałem na zegarek:
– Dochodzi czwarta. Zjeżdżamy, najwyższy czas, by dogonić zmierzch, bo pułapki czasem nie znajdą ujścia i można pozostać w nich na zawsze.
cdn...
– Edmund Hillary