widok z okna w pałający brąz kasztanów...
wciąż wracam na czwarte piętro tam gdzie egzystowałem
zamknięty w pokoju bez klamek okno też było bez powietrza
i park bez lustra Alicji
wciąż stał ten sam tylko drzewa zrzucały liście i kasztany
które jak brązowe karaluchy rozłaziły się po domach
co jesień
coś tak jak ci ludzie co wypadają z okien ale nikt ich nie widzi
przed dwunastą
dopiero pod nogami zobaczą gdy nadepną butem na paznokcie
i wciąż ta kobieta
zawsze o siódmej trzydzieści plus minus minuty dwie
ciągnęła za sobą psa na czerwonej smyczy
nie zwracając uwagi na to że
pies kucał i kucał a ona szła w seledynowym kapeluszu
od czasu do czasu podnosiła kasztany
i wrzucała do kieszeni a pies wciąż kucał
a ja męczyłem się tym widokiem
wstając ponad psa z przyklejonym nosem
do lepkiej szyby
kiedyś Alicja przyniosła kasztany nie wiem ile
wziąłem trzy resztę oddałem
zdziwiona ale zabrała
odtąd
mój kasztanowy ludzik wciąż stał na parapecie
złożony z trzech segmentów z niekształtnym ciałem karła
ale z doskonale rozwiniętym duchem
rozmawiałem z nim aż do wiosny
potem zniknął
a mnie zostawił sam na sam z niezbyt symfoniczną gołębicą
a oni tam za oknem wciąż chodzą w tę i z powrotem z psami cierpiącymi na zatwardzenie
i zbierają kasztany jaka szkoda że nie ma żołędzi