Ulało się
nie wiadomo, jak długi.
Już nie chcę być poprawna,
nie muszę zębów suszyć,
co najwyżej kły wyszczerzę,
spuszczę z łańcucha bestię,
która spała we mnie,
cały wewnętrzny jad wypluję,
tłumionym złościom pofolguję.
Kładąc się co wieczór
myślę:
po co wstawać rano?
Czy po to by witać się z bolączkami,
oswojonymi wprawdzie,
lecz uciążliwymi.
Będą mi wierne zawsze,
obiecały nie opuścić
(oby im w tym żadna siła nie pomogła),
chyba, że jakiś medyk
unieważni ten związek
terapią eksperymentalną,
alternatywną
czy jaką inną magią.
Nie chcę, nie muszę być dzielna,
spokojna, opanowana,
chcę wykrzyczeć się do woli,
puścić wiązankę na to, co mnie wkurza.
Tym, co sądzą, że mnie znają
nie zdradzę, w jakim błędzie trwają.
Spać już pora…
Głaszczę wewnętrznego potwora.
„Jutro znów będę śliczna,
liryczna, romantyczna”,
jak w piosence znanego aktora.
I znowu grzeczne rymy ułożę,
znów się przed światem ukorzę
i przed wielkością jego przyklęknę.
Wieczorem znowu tę wielkość przeklnę.
Over and over again.