Pochwała wypychaczy
wieczność rodzi się z brzeczki i boraksu,
w oparach morderczych chemikaliów powstaje.
Ręce osteologów niosą świętość,
wapienni bogowie wyszczerzeni ponuro,
puste oczodoły inkrustowane cieniem.
Boskość jest dzieckiem ludzkich modlitw,
nie można jej osiągnąć, nie płacąc ceny
w złocie i krwi, wyznaczonej przez obcych.
Nie ma nic bardziej uświęconego,
niż ręce taksydermisty, sam spójrz,
nawet czaszka Marii Magdaleny w złotej zbroi
nie dorównuje tym kościom i ścięgnom,
które dzierżą magię trzynastej karty tarota.
Patrz, jak przywraca do życia,
coś, co jeszcze kilka dni temu
spojrzałoby na ciebie nieufnie,
a teraz szklane oczy wilżą łzy lakieru.
Oto jagnię i lew wypchani
stoją do siebie flanka w flankę,
ich bratnia miłość w formaldehydach,
ich skóra na manekinach, które im zastąpiły ich samych.
Wieczność skapuje z palców osteologów,
gdy z prętów i żyłek konstruują
szkielet podtrzymujący szkielet,
cóż za architektoniczny paradoks,
co pozwala śmiertelnym okłamywać Kronosa,
mamutom stać między dodo i psami.