Mistrz wciąż bez Małgorzaty (II)
która wiecznie zła pragnąc,
wiecznie czyni dobro.
J. W. GOETHE „FAUST”
Szedł sam pośród tysięcy ludzkich historii. Szedł, nie wiedząc dokąd idzie? Życie to ciąg regałów, wypełnionych szarymi teczkami. Jak chitynowe owady opancerzone segmentowanymi skorupami, sunące wciąż do wyjścia. Przystawał niejednokrotnie przed drzwiami… numer jeden, (nie pamięta tych pojedynczych liczb) siedem, dwadzieścia trzy, pięćdziesiąt siedem, sto jeden…
Otwierał i nie zamykał. Przesuwał dłonią po tych pożółkłych aktach, po każdych naderwanych i wygryzionych przez mole czasu ubytkach. Wdychał tę specyficzną woń kurzu, stęchlizny starych ksiąg, zieleni paryskiej, szarego betonu i dziejów swoich przodków. Napajał się do syta, jak kret zbierał zapasy na ostatnią godzinę.
— Jestem – mówił, kiedy przychodził po Małgorzatę.
— Jesteś… – echo milczało i nie powracało.
Ona jak motyl podnosiła się z kolan modlitwy i ponownie upadała. Piekła chleb, rodziła dzieci, mieszkała w domu, w czynszowej kamienicy, pod mostem, za miastem lub w mieście, w śmietnikowej klatce, na pustyni. Zamożna i uboga, w kapeluszu i w chuście. W ciągłym strachu przed nim, przed Mistrzem. Małgorzata… Pola… Pol (sk) a.
Szepty, miliony szeptów zlewających się w jeden oddech, w jeden niezrozumiały cichy krzyk zamykała w archiwum istnienia.
Jeśli nawet jedynym śladem, jaki po mnie pozostanie, będzie zlepek suchych informacji skreślonych już, po moim zetknięciu się z Mistrzem, to ja tak chcę… bo wiem, że zasklepi moje blizny i zabierze też moje troski.