Zamknięta na hałas
żeby nie prowokować burzy.
Byłam ścianą —
chłonęłam,
nie odbijałam.
Dotyk miał ostre krawędzie,
miłość —
termin ważności.
Każdy dzień
smakował jak przetrwanie.
Każda noc
jak bezgłośne wycofanie się z siebie.
A potem
coś się we mnie rozproszyło.
Nie od razu.
Najpierw był cień w brzuchu,
którego nie dało się przegonić snem,
ani modlitwą.
Jak tajemnica,
której nie chciałam znać.
Jak bilet w jedną stronę,
którego nigdy nie zamawiałam.
I wtedy
pojawił się on.
Nie rozświetlił ciemności —
usiadł w niej obok.
Nie obiecał ratunku —
ale przestałam tonąć.
Nie pytał, dlaczego jestem ostrożna.
Czekał.
Z czułością,
która nie miała ceny.
Przy nim
nie musiałam już grać siebie.
Mogłam się pomylić.
Zadrżeć.
Zamknąć oczy i być —
nie karą, nie ciężarem,
a czymś
naprawdę ważnym.