Rozebrałbyś mnie i ubrał we wstyd
jak się zdejmuje świt z ciała nocy —
ostrożnie, z czcią,
ale z ogniem ukrytym pod opuszkami palców.
Zsunąłbyś ze mnie godność
jak zmiętą suknię z jedwabiu sumienia,
a ja bym nie protestowała,
bo znałam już język, którym milczysz.
Ubrałbyś mnie potem we wstyd,
w koronkę z niedopowiedzianych żalów,
w satynę z westchnień,
które wypaliły dziury w poduszce.
Na moich biodrach zapiąłbyś winę,
na szyi zawiesił ciszę,
a w oczach przeglądał się jak w lustrze —
nie pytając, czy może.
Dlaczego nie jestem twoja,
skoro śniłam cię z zamkniętymi ustami
i otwartym sercem,
z palcami wyciągniętymi przez pół nieba?
Czy to dlatego, że jestem zbyt naga w prawdzie,
a za bardzo ubrana w tęsknotę?
Czy boisz się ognia, który sam wznieciłeś,
czy tylko nie chcesz się w nim spalić?
Rozebrałbyś mnie do kości wspomnień,
do szpiku niedoszłych pocałunków,
a potem zostawił —
ubranej w wstyd.
I w pytanie bez odpowiedzi:
czemu nie jestem twoja?