jak nieugiętość pajęczyny na krzewie dzikiej róży...
wysiadała by napić się wody i poszukać wiosny
chociaż wiedziała że cała dawna nigdy nie wróci
nie odzyska tamtej piegowatej twarzy tamtych warkoczy
a najbardziej jaka mogła się zdarzyć
płomienna miłość była tylko prawdą efemeryczną
uciekające krajobrazy oglądane przez okno
wagonu umieszczała na blejtramie wspomnień
tworzyła obrazy i zarazem rozrywała je na strzępy zapomnienia
jak niekończący się poemat o płynności życia
jak walka z przeznaczeniem
po drodze wciąż mijała
kwitnące przebiśniegi czarne rędziny wilgotne ślimaki
brzemienne magnolie rozsypane papierówki
i dziewczynę w ceglanym swetrze w ramionach chłopca z lnianą czupryną
kochankowie w piekielnym zmierzchu
pomachali w geście nie pożegnania
lecz nadziei nie wiedzieli wtedy jeszcze o tym że ten pociąg
nigdy nie zawróci
gdzieś tam pozostała pastelowa łąka może środek lata
a może początek wiosny i ona w blasku wrześniowego słońca
wysiadła by odpocząć
w pepitkowym płaszczu i twarzą naznaczoną smutkiem oddalenia...