Ukradziona tożsamość... (05)
Rozbudzony wczesnym rankiem zwlokłem się z łóżka. Murka jednym okiem popatrzyła na mnie i chrapiąc po psiemu spała dalej. Wziąłem prysznic, a wycierając ciało, spojrzałem w lustro. Zobaczyłem człowieka zmęczonego życiem, przegranego i nic nieznaczącego ani zawodowo, ani w sferze osobistej. Zero osiągnięć... ba, nawet niczego nie próbowałem zmienić.
– Kim jestem? – spytałem tego w lustrze.
Milczał. Ogoliłem się i spoglądnąłem ponownie w swoje odbicie.
– No, wyglądasz całkiem przyzwoicie, panie Tomaszu – zagwizdałem radośnie.
Otworzyłem drzwi na ogród, słońce powoli wschodziło. Zaparzyłem kawę, której aromat wypełnił kuchnię. Zaspana wilczyca zjawiła się na śniadanie, a ja rozsmakowany boskim napojem, stwierdziłem, że mocna czarna z rana, to najlepszy afrodyzjak dla organizmu.
Wyszedłem z kubkiem na taras i wsunąłem tyłek w wiklinowy fotel.
– Wiesz, Murka, jutro czeka nas pracowity dzień – oznajmiłem. – Pan Antoni zajedzie czarnym Karawanem punktualnie o godzinie dziesiątej i zapakuje do skrzyni spalone resztki mojej opasłej kochanki. Była taka dziewicza w swojej okazałości, lecz nikt jej nie chciał poznać. Doglądałem codziennie, aż do tamtego wieczora, a przez ostatnie pięć lat karmiłem i dopieszczałem. A kiedy już była gotowa, to spaliłem razem z jej matką, która spłodziła ją w bólach... Zamknąłem oczy.
Donośne szczekanie psa wyrwało mnie z zamyślenia. Z domu dochodził sygnał dzwoniącego telefonu, a kiedy włączyłem, usłyszałem głos szanownego Karawana.
– No, wreszcie, raczył pan odebrać! – zawołał z dozą pretensji. – Zaszła zmiana, panie Tomaszu, jutro zamiast mnie przyjedzie moja była małżonka z firmy Katharsis, Aleksandra Karawan.
– Ale, panie Antoni! Czy ta pani jest wtajemniczona w naszą sprawę? – dociekałem zaniepokojony.
– Oczywiście, niech pan o nic się nie martwi – odrzekł. – Żadnych pytań z jej strony nie będzie na mur beton – zapewnił. – Ja dzisiaj wyjeżdżam za granicę, jutro będę siedemset kilometrów od Krakowa – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Siła wyższa, panie Tomaszu. Tylko niech pan nic jej nie płaci, jak wrócę, to się rozliczymy. Pozdrawiam i do zobaczenia.
Otworzyłem laptopa i wpisałem w Google nazwę Katharsis. Firma pogrzebowa przy ulicy Księcia Józefa ukazała się na stronie i...
Ponownie zadźwięczał telefon, dotknąłem na ekranie ikonkę zielonej słuchawki oraz przełączyłem na głośnomówiący.
– Dzień dobry! – Usłyszałem przyjemny głosik. – Aleksandra Karawan z tej strony, czy mam przyjemność z panem Tomaszem Kolankowskim.
– Tak – przytaknąłem.
– Mój eksmałżonek przekazał mi zlecenie. I muszę przyznać, że lubię takie nietypowe pogrzeby – zaszczebiotała. – Rozumiem, że w tej kwestii nic się nie zmieniło? – upewniła się.
– Wszystko pozostaje w ustalonym wcześniej porządku – utwierdziłem panią Aleksandrę.
– No, to do jutra, miłego dnia – zapiszczała i zakończyła rozmowę.
Ubrałem się, Murka gotowa stała już przy drzwiach. Wyszedłem i skierowałem kroki w kierunku baru. Po wejściu do środka zobaczyłem zmęczonego barmana. Pomyślałem, że pewnie nie spał biedaczek. Usiadłem, a on podał mi to, co zawsze. Sączyłem powoli czystą. Jak zwykle z szafy wylatywały niczym ptaki cudne dźwięki. Jedyną moją radością w życiu, była właśnie muzyka. Tego nikt nie wykradł z mojej duszy.
Piękny głos Ewy Demarczyk rozbrzmiewał Tomaszowem. Przypomniały mi się letnie wakacje z babką. Właśnie w tym mieście byłem z Sydonią, jako jej wnuczka i przez cały miesiąc stroiła mnie w dziewczęce różowe ciuszki.
Spojrzałem na barmana pytająco.
– Powie mi pan, jak to było z tym listem, Szymonie. Czy mam przypomnieć?
– Nic nie wiem o żadnym liście i proszę nie wrabiać mnie w pańskie szemrane interesy, bo zadzwonię na policję – wydusił z siebie.
– Ha, ha, ha – zaśmiałem się. – Dzwonienie na psy, to pańska specjalność – stwierdziłem i podsunąłem w jego kierunku pustą szklaneczkę. – No, to zaczynamy opowieść o synu marnotrawnym.
Nalał mi wódki, a kiedy się pochylił, złapałem go za kołnierz koszuli i spojrzałem prosto w oczy.
– Ty, gnido! – syknąłem. – Ukradłeś moją tożsamość, aby zagarnąć majątek po moim ojcu. – Zbladł i jakoś dziwnie zaczął się trząść. Puściłem zaciśniętą dłoń i pchnąłem go. – Dalej twierdzisz, że nic mi nie masz do powiedzenia?
Wilczyca podniosła się z podłogi i warknęła cicho, pogłaskałem ją. Popatrzyła na mnie i ułożyła się z powrotem. A ja przypomniałem popołudnie sprzed pięciu lat, kiedy wracałem ze szpitala od nieżyjącej już matki. W kieszeni miałem zaadresowaną do mnie kopertę, a nadawcą był Grzegorz Kolankowski, mój ojciec. Ukryła przede mną ostatni jego list, który napisał do syna. Mogła zniszczyć, ale zachowała jeszcze w sobie odrobinę przyzwoitości.
– Ty wiedziałeś, pieprzony spowiedniku, że byłem wtedy w ciężkim stanie, upiłeś mnie i odwiozłeś do domu. A list i mój dowód osobisty ukradłeś, bydlaku. – Głos mi się załamywał. – Kiedy na drugi dzień przyszedłem, wyparłeś się wszystkiego. Po dwóch latach poznałem prawdę, że ojciec umierał sam w przytułku, w przeświadczeniu, że jego jedyny syn Tomasz tam go umieścił. A w zamian przywłaszczyłeś cały majątek Kolankowskiego. On nawet nie wiedział o tym, że to nie był jego pierworodny. Bo to byłeś ty, podły draniu! – Szumiało mi już mocno w głowie. Wstałem. – Wal się, jutro przyjdę na ciąg dalszy twoich podłych uczynków – powiedziałem i wyszedłem z Murką, która wiernie kroczyła przy mnie.
***
Po wyjściu gościa z baru, Szymon zaczął nerwowo wycierać szkło i zachowywać się niespokojnie. Do tej pory był pewien, że nikt się niczego nie domyślał, jednak tkwił w błędzie. Co on jeszcze może wiedzieć ? Kiedyś nawet podkochiwał się w nim. Gdyby odwzajemnił uczucie, nie byłoby całej sprawy. On jednak wolał kobiety, obrzydliwie bogaty i rozpieszczony maminsynek.
– Nic mi nie udowodni ten pijaczyna – stwierdził głośno. – Wszystko było przeprowadzone zgodnie z prawem, a testator już nie żyje. W razie czego mam żelazne alibi.
Wtedy, pięć lat temu wpadł na genialny pomysł, a potem wszystko poszło jak po maśle. Byliśmy w tym samym wieku, zodiakalnymi lwami. Wówczas, czterdzieści jeden lat wcześniej, przyszliśmy na świat tego samego dnia i roku. Czy to nie był zbieg okoliczności? A ten dzień był szczególnym. Pamiętał, że w przypływie zwierzeń i pod wpływem alkoholu, pociągnął go za język i pomyślał, że nic się nie stanie, kiedy zgarnie jego majątek. Stary Kolankowski też niczego nie podejrzewał, gdy przyjechał z listem i przedstawił się jako syn. Znał od podszewki wszystkie tajemnice oraz wydarzenia rodzinne, a poza nim, Tomaszem, nikt już nie żył. Po załatwieniu procedury spadkowej wyjechał i nie obchodziło go, co się stanie z Grzegorzem. Miał przecież wysoką emeryturę i nie potrzebował niańki. A jakby coś, to i tak zwrócą się do syna. Tak wtedy wykombinował.
– Wiem, co zrobię!
Jutro weźmie wolne i sprytnie podejdzie tego cwanego lisa. Wiedział też, że jutro jest ten tajemniczy pogrzeb. Zaczai się w okolicy jego domu i złapie go na gorącym uczynku. I już nie wymknie się po raz drugi. Zadzwonił do partnera i poinformował go o planach.
– Tylko uważaj, Miśku, na siebie.
Po jakimś czasie Pod Papugami zapanowała ciemność, światła pogasły, tylko w służbowej pakamerze panował półmrok, bo barman szykował się do spania. Dzisiaj postanowił przenocować w lokalu. Na tyłach baru stała wypasiona terenówka Suzuki Vitara II gotowa do jutrzejszej akcji.