ćma i motyl
świeżej z rana lekkości
nieświadomi że można
umrzeć nawet z miłości
wyśpiewani wzajemnie
jak w dziecięcej piosence
pofrunęli do słońca
się trzymając za ręce
a ich lekkich uśmiechów
do ust swoich do słońca
nawet rosa poranna
zmyć nie mogła do końca
wszakże radość zuchwała
kiedy miłość tak płytka
kiedy jak włos źdźbło trawy
wciąż łaskocze po łydkach
choć on kochał się w słońca
łaskoczących promieniach
ona zaś snom księżyca
swe oddała pragnienia
w jednym tylko kierunku
pofrunęli o świcie
by rozpocząć na nowo
skrzydeł wiotkich swych życie
on w kolorach skąpany
niczym w tęczy symfonii
ona szara jak smutny
zmierzch co swoje łzy roni
wspólną chcieli modlitwę
w każdy wieczór odmawiać
w jednym chcieli trwać tańcu
lecz za mocno wiatr zawiał
jego rzucił w objęcia
jak noc czarnej kałuży
ją zaś w usta jaskółki
co sfrunęła po burzy
tak się miłość ulotna
rozfrunęła w oddechach
bez historii i brzasku
bez elegii i echa