Tak zwana normalność
Rzeczywistości nie drażnię nachalnie.
Błękitne marzenia sprzyjają obłokom
I marzę, by wreszcie było normalnie.
Żeby tak, jak u pana Wyspiańskiego,
Pokryły się kwieciem sady wiśniowe.
Zapachem wabiły owady i ptactwo,
A nocą drzemały otulone spokojem.
Żeby tak, kiedy okoliczność skłania,
U boku mężczyzny zjawiała się żona.
Jak planeta wokół słońca, galaktyki
I wokół mnie zawsze trawa zielona.
Żeby na pierwszy szmer poranka, ze
Śmiechem kłębiły się dzieci rumiane.
Każde z oczami jak prawda świętymi.
By przyniosły motyle świeżo złapane.
I żeby jeszcze szczerych iskier snopy
Niosły ciepło ogniska i zapach igliwia.
Nuty spod strun parę tęsknot zebrały.
Pod ręką, z czapą jak śnieg, kufel piwa.
I żeby, kiedy horyzont jaśniej błyśnie,
Ruszyć przed siebie, gdzie Bogi poniosą.
Zostawić za sobą małych, tępych ludzi.
Przetrzeć twarz o poranku czystą rosą.
Marzeń dmuchawce na strony rozsiewa
Wiatr jak sterty żółtych, spadłych liści.
Przepadnie część, inne spadną głęboko
A część - ciągle wierzę - kiedyś się ziści.