Pocztówka z Szanghaju
A chief stanowczo cała naprzód każe.
Wiśniowe światła z nostalgią żegnamy,
Cel mając przed sobą, potulni żeglarze.
Przez oceany, przez morza sine w dali,
Kędy konchy muszli na dnie śpiewają,
Tam mkniemy, mimo wód wezbranej fali,
Mimo burz i syren, co we mgle wzywają.
Choć ciasno nam pod ścianą z blachy,
Zimno, wiatr bezmiaru wód nie głaszcze,
Chociaż drwią z nas rozmaite patałachy,
My rżniemy prosto w Lewiatana paszczę.
A w każdym porcie zawijamy z fasonem.
Czy Singapur, Dhaka - nawet nie liczymy.
Gdzieś ktoś liczy, ktoś wydaje mamonę.
Kil znaczy wodę, zaś mila rejsu godziny.
Jeszcze jeden przesmyk, cieśnina, a za
Burtą jak na filmie się przesuwa Sahara.
Znów zadygocze na bębnach windy lina.
Na czas będziemy, chief nie śpi i się stara.
Wreszcie gwizdek, hol pręży się na biegu.
Przyjaźnie mrugają czerwone portu główki.
Pirs końcowy, cumujemy do brzegu, skąd
Pozdrawiają: chińskie, za dychę, tenisówki.