Miłość i lęk
Wokół mnie, wszystkie drobiazgi pachniały świeżutką nowością.
Wszystko było jakieś inne, natura dawała mi znaki,
Kwieciste roje motyli, śpiewem pozdrawiały mnie ptaki.
Że serce miałem otwarte, spragnione wielkiego uczucia,
Nie poczułem w uniesieniu, nagłego miłości ukłucia.
Ubrana w kolory tęczy, we warkocze wpleciona wiosna,
Nadciągnęła bezszelestnie, kwitnąca, wesoła, radosna.
I taki to czas nastąpił, beztroski i zwiewnie taneczny,
Nic nie burzyło spokoju, każdy dzień był dla nas świąteczny.
Zasypiałem i śniłem z nią, rankiem budziła mnie dotykiem,
Pochylając się nade mną, muskała mnie włosów kosmykiem.
Wspólne leniwe poranki, smak rytualnej, czarnej kawy,
Pod stołem taniec bosych stóp, z ogrodu zapach świeżej trawy.
Każdego dnia, każdej nocy, i w każdej cudownej godzinie,
Prosiłem pokornie Boga, - Niech to trwa, niech nigdy nie minie.
Zagrała może tysiąc ról, we wszystkich byłem jej partnerem,
Te miłosne, przed każdym snem, i te przekorne, przed spacerem.
Nigdy nie myślałem o tym, że zagram w miłosnym dramacie,
Przerażająca to rola, choćby ją grać w złotej komnacie.
Czyżby za dużo słów padło? Czyżby były one niechciane?
Przecież cenniejsza jest prawda, niżeli domysły rozwiane.
Ma miłość dziwnie się krząta, niepewnie stawia krok za krokiem,
Zadaje sobie pytanie - Co stało się z moim urokiem?
Boję się, że zawinie szal… cichutko z żalem - Żegnaj - powie,
Że potem nie będzie już nic… pustka nadejdzie po tym słowie.
Przez próg mi w oczy zagląda, odpowiedzi jakiejś w nich szuka,
Boję się, że jeśli wyjdzie… drugi raz do mnie nie zapuka.
I zrobić nie mogę już nic, nad ciałem już nie mam kontroli,
Serce się w kamień zamienia, w niemocy umieram powoli...