Coś z Wyspiańskiego
Czy dużo, nie wiem, nie wiem, czy mało.
Lecz gdy się w pustce bez celu plątam,
wciąż jakieś strofy bezdomne zbłąkam...
Wśród nich wtedy stąpam. I pośród ludzi.
Ich bogactw się błąkam i sutych stołów.
Marzenia trącam, by kogoś zbudzić,
lecz mijam kukły i pary oczodołów.
Widziałem takich wielu.
Tych, co kochali sławę.
Widziałem błaznów stado,
topiących się w zabawie.
Pokłony sobie bijąc,
w objęciach ducha nędzy,
goniących za rozkoszą,
za garścią władzy i pieniędzy.
Przeklęte srebro, złoto,
które w zwierciadłach płonie.
Widziałem ja tytanów.
Ich rozpalone dłonie.
I stopy wydeptane
od wciąż tych samych ścieżek,
i karki wciąż zginane ,
przed bożkiem marnych wierzeń.
Którzy na ustach nieśli,
zwycięstwo, czyn i sławę,
lecz którzy w mig czmychnęli
na wystrzał pierwszy z prawej.
Nad nimi plamy czerwień,
rozlaną na tle bieli,
jak krew tych, co pomarli,
za sprawę gdzieś zginęli.
Tak i umilkł już na zawsze,
przed bitwą okrzyk gniewny.
Gdzieś uwiązł w gardłach, przepadł -
Nie został jeden wierny.
Na dzikich polach Krymu,
na stepach Akermanu,
zastępy rozwiał wicher,
nie szczędził też kurhanu.
Na Sicz rozproszył ławę -
hetmany i rycerze -
pokruszył twarde lance,
pokruszył i pancerze.
Rozpostarł nad duchami
baldachim srebrnopióry,
wywyższył duchy mężów
w Olimpu święte góry,
skąd choćby i husarię
bogowie posłać chcieli,
za szable nikt nie chwyci,
dobędzie karabeli.
Nikt konia nie dosiędzie -
niezłomny, czy przeklęty -
gdyż ślepy lud i próżny,
przy ziemi żyje zgięty.
Precz miecze już odrzucił,
przekuwszy na lemiesze.
W tej pustce przeraźliwej,
jak bez gwiazd, noc na ziemi -
Naprawdę my Twojemi ?
Bezkształtne ludu rzesze ?
Niekiedy nocą sen kruchy zaśnię.
Nad głową unoszą się strofy jasne.
Przychodzą same świetne lub marne,
kołyszą się dotąd, aż iskra zgaśnie...