Okruchy soboty
rząd niewinnych kwiatów umiera z pragnienia.
Dłoń ściska kwit zmięty z pobliskiej apteki
za żer, którym karmi sępy otępienia.
Zgubiła chęć, zapał i werwę do tańca,
czekając na to co, jest nieuniknione.
Jej myśli związane jak dłonie skazańca,
wszak wciąż widzi wczoraj, w którą spojrzy stronę.
Pokątnie dopieszcza kulawe zawiści.
Mdłe strzępy pretensji na dnie serca chowa
licząc, że nim gorzką opłatę uiści,
świat piękny sprzed laty powróci od nowa.
Na Boga wciąż rzuca paskudne kalumnie,
iż zabrał nadzieję, oraz strzępki siły.
Dostaje się także tym co śpią już w trumnie,
gdyż podle uciekli i ją zostawili.
Kiedyś taka piękna, a dzisiaj zwierciadło
schowane gdzieś w kącie przesłania firana.
Wszystko co kochała w lat studni przepadło,
została świadomość, że jest oszukana.
Nocami z kasetki przelicza banknoty.
Wciąż szuka swych skarbów, rzecz to niepojęta
gdyż płacze, że skradli je podłe niecnoty,
choć skryła je sama, lecz gdzie, nie pamięta.
Tak siedzi bez ruchu i brudem zarasta.
Może by gdzieś poszła, lecz nie ma ochoty,
choć zegar oznajmia, że za pięć dwunasta,
a na kalendarzu okruchy soboty.