Aforyzm grudniowy(brodacz gaduła)
Lecz najważniejszą jego modą,
nie była wcale kosmata broda.
Ni to że wszystkich zadziwiał urodą.
Gdy ktoś coś mówił on odmrukiwał.
A tak poza tym się nie odzywał.
Z reguły milczał mówił zaś z rzadka,
bo mowa jego to była jak gradka.
Jak coś powiedział to tak powiedział,
że każdy zaraz z wrażenia siedział.
Gdy się odzywał to w sprawie ważnej.
I tylko wtedy gdy pytał każdy.
Zaraz odpowiesz. Taka wymowa
jest niczym diament, lub dar od Boga.
Andrzej nie był milczący od zawsze,
kiedyś on mówił dożo. Naprawdę!
Z ust jego lał się potok słów wieczny.
Lubił gaworzyć i pleść bajeczki.
Lubił też dużo o czymś rozprawić.
Nikt go nie umiał wtedy przegadać.
Żartował często lub popłakiwał,
a przy tym ciągle coś pogderywał.
Pewnego razu poszedł do lasu,
idąc coś nucił sobie zawczasu.
Poszedł i zniknął na dni dziesięć całych.
Ludzie we wiosce się zamartwiali.
Z początku jednak cichość i spokój,
wszystkim przyniosły kochany pokój.
Radzi są wszyscy, nikt ich nie męczy.
Ciągłym gadaniem nikt już nie dręczy.
Lecz po dniu trzecim się wszyscy strapili.
Przepadł gdzieś Andrzej, Czy zbójcy ubili?
Nie żadni zbójcy, przecież on biedny.
Przy tym do zbójostwa nie ma już chętnych.
Może zwierz dziki w lesie gdzie dopadł?
Lub złamał nogę, upadł i skonał...
Wójt zwołał wszystkich na swoje pole.
Zebrali się wszyscy jednak w stodole.
Na zewnątrz teraz zaczęło padać.
A wójt do ludzi w te słowa gada.
Słuchajcie wszyscy trza iść po Andrzeja.
Dzika i groźna jest wielka knieja.
A on, gaduła, nie patrzy gdzie lezie.
W paści na wilki jeszcze nam wlezie.
Albo jeżyny w Cichowem zdepcze.
Lub spłoszy sarny gadaniem wszetecznem.
Trza iść i basta! Tak uradzili.
Usiedli razem plan obmyślili,
że będą iść, tam gdzie on chadzać lubił.
W miejsca gdzie on by się nie zgubił.
I tak łazili po wielkiej kniei.
Trąbili w trąby, i w rogi dęli.
I tak łazili jeszcze dni siedem.
Aż znalazł Andrzeja, taki jeden.
Andrzej był nie swój jak w febrze się trząsł.
Pewnie przeżył tam bardzo wielki wstrząs.
Coś tam bełkotał rzucał się strasznie.
I robił miny strasznie dziwaczne.
O Leszym gadał, że do lasu nie chce.
Coś pochrząkiwał, że gadał nie będzie.
Że mądrze mówić na zawsze zechce.
Chciał by puścili go wszyscy czym prędzej.
Dziękował co brzydszym niby Borucie,
za wolność i diament i nowe życie.
Wszyscy się w koło wnet zmiarkowali.
Co tam się stało, się domyślali.
Spotkał Borutę. To rzecz niezwykła.
Ten zaklął go w czaru wielkiego sidła.
I dał mu zadanie wprost niewykonalne.
Niby nie trudne, niby banalne.
Andrzej miał nigdy się już nie odezwać.
Tylko czasami mógł milczeć przestać.
Co do diamentu, o którym bełkotał,
wszyscy wciąż myślą że to głupota.
Ot przywidzenie i senna zmora.
Czasem ktoś bąknie że ów diament to mowa.
Czasem się zdarza przy porze letniej.
Przy żniwach wykopkach lub sianokosach,
Andrzej pomaga, choć patrzy z ukosa.
Czasem po pracy u kogoś zlegnie.
I sen go zmorzy siłą stalową.
A przez sen coś mruczy dziwnie miarowo.
O tym by myśli przelewać w mowę.
A przy tym myśleć nad każdym słowem.
https://www.twojewiersze.pl/pl/wiersz,KjFxNkowRjVBM1UwUThcNFY1YzU