Olej na płótnie
Jak widzisz można spadać na wiele sposobów. Ten do którego się przymierzasz, nie należy do najlepszych. Może spróbuj się czegoś przytrzymać. Musi być coś co lubisz, co mogłoby odwrócić twoją uwagę od przychodzenia w to miejsce, gdzie wszystko się kończy. Malowałeś kiedyś. I to nie ściany. Ta Anna, który patrzy na ciebie z tych wszystkich obrazów... Czy nawet ona nie jest w stanie ciebie zatrzymać? Zobacz jaka jest na tych obrazach szczęśliwa. Jak na ciebie patrzy. Jak na ostatnim ubrana tylko w kapelusz puszcza do ciebie oko. Przygryzałeś wtedy wargę. W ogóle nie słysząc co do ciebie mówi. Tak trudno było ci się wdedy skupić. A dzisiaj niepotrzebnie skupiasz się na stracie. Rozbierasz ją na czynniki pierwsze, jakby to mogło w czymś pomóc. Jakby mogło zawrócić Annę. Wyrwać ją ziemi. Czarnej, ciężkiej. Żyznej. Jakie tam zboże zawsze rośnie wokół tego cmentarza. Wysokie i złote jak jej włosy. Kłosy ma duże, ziarno dorodne. Tak pięknie faluje na wietrze nim zamieni się w chleb. Nim zaspokoi głód. Ty też jesteś głodny. Głodny słów, które uleciały. Obecności, która zamieniła się w pustkę. Głodny ciała, którego nie możesz już tulić, które kiedy ostatni raz całowałeś było takie zimne. Mimo sierpnia. Mimo słońca, które kładło się na to ciało, malując je w różnokolorowe plamy. To przez witraże w oknach kaplicy. To przez nie tę plamy. A ona tak lubiła kolory i nigdy ci nie powiedziała, bo nie lubiłeś tego stylu, ale zawsze chciała być abstrakcją. Nie tylko na obrazach. Chciała być nieoczywista. Zmyślona. Bo rzeczywistość zazwyczaj boli. Taka żeby każdy widział w niej coś innego. To czego miała w nadmiarze, ale i to czego było jej brak. Chciała być ptakiem, którego unosi wiatr. Innym zaś razem kamieniem. Nieczułym na słowa, kopnięcia. Kamieniem, który wygrzewa się w słońcu albo zgrzyta o lemiesz. Kamieniem, który był, jest i będzie. Nawet gdy nikt go nie wspomina. Nie pyta o niego. Bo i po co. Chciała być impresją. Niewyraźną, rozmytą. Senną. Próbą uchwycenia chwili. Z innej, nawet dziwnej perspektywy. A ty malowałeś ją portretowo. Jakbyś robił zdjęcia. Choć tyle razy ci mówiła, że nie lubi zdjęć, bo kradną duszę. Uśmiechała się na nich, bo trudno się nie uśmiechać pod spojrzeniem, które mówi jestem, kocham, pragnę. Ale pod tym uśmiechem krył się smutek. Nie rozumiałeś jej. To nie twoja wina. Czasami nie znamy ludzi nam najbliższych. Widzimy ich takimi jakimi chcemy ich widzieć. A oni podporządkują się temu. Grają swoje role. Na tyle dobrze, że nie mamy powodu podejrzewać siebie o błąd. Krótkowzroczność. Brak dociekliwości. Ale czy powiedziałaby ci prawdę? Anna. Czy powiedziałaby ci, że coś jest nie tak? Widząc jak bardzo ją kochasz, ile jej z siebie dajesz? Nie. Jak to bywa w takich przypadkach wzięła winę na siebie. Za bardzo cię kochała żeby zranić. Słowem. Uczynek, to już inna sprawa. Bo czy nie zraniła cię najbardziej odchodząc? Tak właśnie? W ten sposób? Zostawiając bez słowa? Oddając się krawędzi, która łaskawie pozwala podejść i wychylić się poza? Reszta już nie zależy idę mnie. To wy decydujecie. Ja tylko jestem. Trwam. Nie kuszę. Przychodzicue żeby przestać się bać. Przerwać czas jak przerywa się ciszę. Krzykiem brzmiącym jak wystrzał.