na bruk i po huku...
czarna kotka na parapecie wygrzewa futro
w cieniu kwitnącej lipy ptaki ucichły
tylko brzęczą miodne robotnice
niebo w marazmie zastygłe płonie
nikt nie woła nie krzyczy i żadne dziecko nie płacze
czas się nuży tą ciszą jakby przed burzą
gdy nagle trzasnęły ościeże okienne z poddaszy
jak Hawker Hurricane lecą zażółcone
kalesony rozchełstana koszula w czerwoną
kratę i czapka wełniana z kutasem kudłatym
granatowa przejściówka na watolinie
rozciągnięty czarny T-shirt z napisem love
trzewik brązowy z wywalonym jęzorem
i portfel z świńskiej skóry ze wszystkiego odarty
przetarty ręcznik frotte w paski niczym kilim z Łowicza
biała czapka z daszkiem z granatową kotwicą
i drobne klamoty lecą lecą lecą z grawitacją
to nic nowego się nie wydarza
to kolejny konkubinat u panny Andrzejki się wali
a konkubent Mieczysław pod blokiem piwkuje w upale
i patrzy i oczom nie wierzy że to koniec sielanki
takiej ciepłej rodzinnej do łóżka i garnuszka
a jutro znów pójdzie na całość...