***nieczynny do odwołania
leżę chwilowo nieczynny
w dalekim parku zmierzch
skrada się na palcach
wlewa między tłukącymi o okna
gałęziami drzew
okna zakratowane szczelnie jak
egipski sarkofag
leżę do odwołania nieczynny
na oczach mglista szata snu
przysłania stuletnie dęby
jak całun przesłonił Nazarejczyka…
czuwam
minuty płyną leniwie
jestem tutaj
wiecznością stają się
godziny
podążam samotnie ścieżką
jeszcze nie wydeptaną
drzewa dookoła stare
i szum nieba nad nami
bać się znowu
zaczynam
jeszcze nikt nie szedł tędy
samotna droga pod górę
bardzo kręta
nie wolno patrzeć wstecz
ani rozglądać na boki
słońce daleko wschodzi
nad kryjącymi niebiańskie miasto
obłoki
spojrzałem w niebo gwiaździste
ani jedna nie spadła
gwiazda
spojrzałem w lustro
pierwszy raz z czułością
tam złość znikła nareszcie
straszna
kadłub mego statku tonąc pionowo
z wolna przełamuje się na pół
jeszcze jakby chwila nadziei
orkiestra gra do końca
lecz zaraz wciągną go odmęty
wszystkich nierozwiązanych węzłów
kapitan już stracił nadzieję
co więcej mógł stracić wtedy
blade sukno mgły otula szczelnie
biały krochmal parkowych gałązek
w sali leżą wariaci i dumają
nad sensu bytem
potoki mądrości w każdym
zapisanym zeszycie
w korytarzu z neonem z kąta w kąt
walają się duchy niegroźne
obok ktoś na kogoś czeka
nikt nie nadchodzi - jest zbyt daleko
w parku szpitalnym
obok ceglanej kotłowni
cienie przemykają
wewnątrz porcelanowej
garkuchni
gotują iście królewski obiad…
dni jak strumień górski spływają
przez wyżyny młodości
do niebytu oceanu
raz z ojcem poszliśmy
lasem źródło odnaleźć…
idąc w górę i pod prąd
coraz dalej i dalej
aż zmierzch nas zastał
i wichura wierzchołkami zachwiała
wtedy rzekł mądry tata
synu lepiej zawracamy…
***