O świcie
Przenikliwy ziąb
wystawił na próbę moją wolę.
Już miałam wrócić
w ciepłe kołdry pielesze,
gdy słońce musnęło szczyt
sinej od zimna góry
i przywróciło jej krążenie.
Zaczęła różowić się tu i ówdzie,
nabierać delikatnych rumieńców.
Czułam z nią jedność...
Minęło kilka kolejnych minut,
stalam w pełnym rynsztunku w oknie,
grzałam ręce kubkiem herbaty
i wysłuchiwałam się w to,
co szepce do mnie góra.
Każdy podmuch wiatru
przynosił jej zaproszenia,
kolejne zachęty i błagalne wezwania.
Próbowała wszystkiego...
Teskniła, to pewne.
Tak pięknie wystroiła się
na spotkanie ze mną,
zieleń drzew wystrzeliwała
milionem igieł,
brązy opadały na ziemię
perskim dywanem kory,
fiolety, róże i żółcie
wystawiały z zaciekawieniem
kwietne twarze ku słońcu.
Bujały się na wietrze,
radosne jak dzieci...
Biel przesycała powietrze wilgocią mgły
i jakby jej było mało,
usta chmur raz po raz
nachylały się ku górze,
całując z miłością
jej potargane włosy.
Nie umiałam odmówić.
Świt był lodowaty, ale i piękny.
Czułam, że jeśli poddam się
pragnieniu góry,
poznam kolejną jej tajemnicę...
Wyruszyłam w drogę,
nie chciałam wystawiać na próbę jej cierpliwości.
Z jej oczu płynął nieustannie
potok perlistych łez...
Im bliżej byłam,
tym wyraźniej słyszałam
jej tęskne zawodzenie.
Kilka ostatnich kroków
i znów wezmę w ręce
Jej kamienne serce.
***
Przepraszam,
że tak długo kazałam Ci czekać.
Zostawię cząstkę siebie...
może będziesz mniej samotna.