Portret pewnego jesiennego drzewa
znowu żałośnie wyciąga ramiona.
Nagie i wychudzone
pnie się ku niebu
i nie pamięta nikt, od jak dawna.
Nie ma śmiałka,
który przyciąłby mu gałęzie
więc coraz bardziej chyli się ku ziemi
i coraz mocniej rozczapierza palce,
jakby chciało uchwycić
ostatnie promienie jesiennego słońca.
Jemioła trzęsie się z zimna
przy każdym, najlżejszym powiewie wiatru.
Jej zieleń może być dla drzewa irytująca,
w końcu to takie niesprawiedliwe...
Z ich dwojga to ona jest bardziej...
Goście też nie mają umiaru,
przylatują i odlatują,
czasem tylko, któryś zatrzyma się
na chwilę dłużej, posiedzi
i wda w jakąś mało znaczącą pogawędkę.
Poza tym, drzewo cierpi
na chroniczny brak zainteresowania.
No bo, czy można nazwać zainteresowaniem,
przekleństwa rzucane przez dozorcę,
za każdym razem, gdy drzewo
zrzuca na ziemię kolejne liście?
Tak, wtedy rzeczywiście przygląda mu się z uwagą.
Sprawia wrażenie, jakby liczył
ocalałe od wiatru liście
i machnięcia miotłą, które przyjdzie mu
jeszcze wykonać...
Gdyby tylko wiedział,
jak bardzo drzewo czuje się samotne,
jak rozpacza nad każdym utraconym liściem.
Nic nie można na to poradzić.
Listopadowy wiatr nie ma litości,
szarpie i smaga drzewo dotąd,
aż ujrzy nagość jego ramion.
Czasem ściąga jeszcze deszcz,
a ten nie patrząc na przejmujący ziąb,
przelatuje lodowatymi strugami,
poprzez niezdarne
i zgrabiałe z zimna gałęzie.
Nie ma nadziei na odrobinę ciepła,
słońce szybko chowa się za horyzontem.
Tak, cała nadzieja w zimie,
może ona okryje drzewo
białym puchem,
ukryje jego nagość
i pomoże przetrwać do wiosny.
Musimy czekać...